sobota, 24 listopada 2012

Z Donem Byronem rozmawiała...


Milena Fabicka: Znany jesteś z tego, że redefiniujesz przeróżne style. Grałeś jazz, muzykę klasyczną, klezmerską, funky, r&b...Można by długo wymieniać, jednak sam określiłbyś swoją muzykę jako współczesną, czy bardziej wyrastającą z tradycji?

Don Byron: To zależy czym się aktualnie zajmuję. Czasami decyduje się robić rzeczy takimi jakie były od zawsze, czasami w pewnym stopniu je zmieniam, raz dużym, raz małym...Tak na prawdę do końca nawet nie wiem, co może oznaczać słowo "współczesny". Myślę, że w jakiejkolwiek materii zawsze do przyjęcia jest pewna nowoczesna cząstka, którą ludzie zwykle wykorzystują aby imitować wrażenie bycia na bieżąco. To nie jest wcale bardziej współczesne niż coś starego, ale może jest bardziej oryginalne. Czasami gram to co sam napiszę, a czasami to, co napisali inni ludzie. W tym drugim przypadku, wykonuje utwory tak, jak zwykle były wykonywane albo na odwrót . Generalnie zależy to od materiału nad jakim pracuję.

MF: Zadałam to pytanie, bo wydaję mi się, ze instrument na którym głównie grasz, jest przez ludzi  utożsamiany z raczej operą.

DB: Masz rację, tak  było przez długi czas.

MF: Nie uważasz, że klarnet przez lata deprecjonowano? Był czas, kiedy raczej nie był zbytnio obecny w muzyce.

DB: Myślę, że wiąże się to z erą swingu. Klarnet raczej nie był używany przez czarnych muzyków, a i czarna publiczność nie byłą nim zbytnio zainteresowana. Kiedy sam zacząłem przygodę z jazzem, chciałem grać na tym instrumencie w bardziej funkowy i współczesny sposób niż przyszło mi słuchać. Chciałem, aby czarni muzycy myśleli o nim w taki sposób, jak myślą czarni muzycy. Z pewnością nie w sposób akademicki. Wiesz, ja po prostu nie do końca wierzę w to, że w czasach hard bopu było wielu dobrych klarnecistów. W erze Coltrane'a nie ma klarnetowego odpowiednika Freddiego Hubbarda czy Wayne'a Shortera.

MF: A czy teraz jest równie trudno o dobrego klarnecistę?

DB: Myślę, że na pewno jest kilku więcej niż ja <śmiech>. Bardzo lubię Anata Cohena, z młodszych artystów Todda Marcusa na klarnecie bassowym...jest pełna garść ludzi obecnie na scenie. Joe Howell też jest dobrym klarnecistą, a kiedy mówię "dobry klarnecista" mam na myśli kogoś kto zarówno ma pomysły, jak i dobrze brzmi. Możesz mieć mnóstwo pomysłów na to jak grać, ale czy fizycznie potrafisz dobrze grać? To w rzeczywistości znaczy tyle, że musisz przejść przez dużą ilość ćwiczeń, a potem obrać kierunek im przeciwny, bo od kogokolwiek mógłbyś uczyć się klarnetu, prawdopodobnie nie znosi jazzu. Powiedzą Ci, że jazz zrujnuje Twój dźwięk, że to zupełne przeciwieństwo do muzyki klasycznej. Zawsze było w przekonaniu coś takiego, że kiedy grałeś jazz Twoje brzmienie było złe, fizycznie płaskie.

MF: Kiedy Ty się uczyłeś, miałeś okazję pracować z wieloma nauczycielami, których sam mogłeś sobie wybrać, może to też wpłynęło na Twoją wszechstronność?

Wiesz, ja wtedy patrzyłem na klarnet bardziej jako na instrument światowy i  równocześnie niezbyt powszechny, jednak wiem z własnego doświadczenia, że było sporo artystów np. ze wschodu,z Indii, którzy bardzo dobrze grali. Mój ojciec, na przykład, grał w Callypso Group prowadzonym przez klarnecistę. Ten koleś był niesamowity! Jeden z najlepszych improwizatorów na klarnecie jakich słyszałem. On szczególnie wpłynął na moje myślenie. Mogłeś być liderem zespołu i najmocniejszym improwizatorem w tym zespole grając na klarnecie. Ten człowiek był kulą armatnią,  był on i cała reszta. Ale jeśli spojrzysz na tradycję klarnetu w Kolumbii, Brazylii, wschodniej i zachodniej Europie...to są tradycje ludowe. W ten sposób klarnet jest na wiele sposobów znacznie bardziej międzynarodowym instrumentem niż saksofon albo trąbka. To właśnie klarnet, akordeon i organy są niemal wszechobecne, możesz je znaleźć w każdej tradycji. Kiedy byłem w New England Conservatory, wydział, na którym się uczyłem był bardziej elastyczny niż inne. Były i wydziały zajmujące się tylko muzyką klasyczną albo tylko jazzem. My skupialiśmy się na trochę innych rzeczach.

MF: Ty również uczysz, masz jakiś szczególny program? Co chcesz przekazać swoim studentom?

DB: Na co mam nadzieje to, żeby studenci umieli czytać nuty, mieli na tyle dobre ucho żeby móc samodzielnie transkrybować , żeby c o ś  słyszeli. Na poziomie teoretycznym staram się skupiać na muzycę w aspekcie czasu w jakim powstała, szczególnie na erze, kiedy zaczęto nagrywać.
Nie zajmuję się za bardzo wiekiem XVIII-ym , ale po Tomaszu Edisonie, to co działo się w muzyce miało wsporo wspólnego z technologią , grupami etnicznymi, wpływem radia, filmu i telewizji.  Z pewnością taka muzyka jak country, bez radia nie rozwinęłaby się w ogóle, nie mielibyśmy Carter Family czy Hanka Williamsa.
 Wiesz, mam słabość do takich rzeczy jak wpływ wodewili i minstreli (pol. rybałtów) , które były na prawdę bardzo istotne w historii amerykańskiej muzyki. Wcześni śpiewacy country, Jimmie Rogers na przykład, Hank Williams, Lester Young i cała jego rodzina to było minstrel show, sama ta gałąź jest ogromna. Naśladowanie kultury czarnych było, w pewnym sensie, wspólnym mianownikiem wielkich gwiazd jazzu i niektórych białych przedstawicieli country. Natomiast wodewil, to przecież przodek telewizji! Cała ta oryginalna różnorodność powstała dzięki wpływom etnicznym. To jest właśnie to, co stanowi dla mnie największą wartość.
Kiedy myślę o muzycę, myślę o tym jak pod tym etnicznym kątem rozwijały się różne wytwórnie. Weźmy na przykład Columbię, Motown Records w NY... dużo rzeczy działo się wtedy w Ameryce i  musiało mieć to związek z nagrywaniem, to nie są abstrakcyjno-artystyczne wynalazki skierowane do wąskiej grupy odbiorców.
Na pewno uczę też trochę harmonii z teorii Georga Russella i wszystkich rzeczy, których sam nauczyłem się przez lata, łącze to wszystko.

MF: Więc ogólnie rzecz biorąc każdy musi przejść przez klasykę?

DB: Chyba każdy powinien być w stanie czytać nuty, grać na instrumencie i stroić go. To często trudne, by spotkać nauczyciela, który nauczy Cię  tego wszystkiego, wiedząc, że jesteś zainteresowany innymi rzeczami. Ja nie jestem zainteresowany uczeniem kogoś jak czytać, myślę, że w muzyce dzieje się na tyle dużo, że  przechodzenie przez dyscyplinę muzyki klasycznej weźmie na głowę ktoś inny niż ja.  To całkiem istotne, bo rzecz jasna są problemy z którymi musisz się fizycznie zmierzyć podczas grania na instrumencie. Musisz mieć do tego rękę, zanim zaczniesz myśleć co chcesz grać i improwizować. Wszyscy muszą przez to przebrnąć , ale nie wszyscy tak na prawdę to zrobili. Znam mnóstwo trębaczy, którzy nigdy się nie uczyli, ale grali świetnie , niektóre instrumenty się bez tego obejdą . Myślę że na klarnecie, flecie, wiolonczeli i niektórych innych jest zdecydowanie trudniej iść naprzód , dojść do wysokiego poziomu bez potrenowania klasyki.

MF: Jasne. Odejdźmy jednak od tematu edukacji. Masz na koncie bardzo wiele kolaboracji. Kiedy współpracujesz z innymi artystami,nie czujesz się czasami ograniczony, w takim sensie, że musisz grać to czego się od Ciebie oczekuje?

DB: Staram się być bardzo elastyczny, nigdy nie staram sie czegoś udowadniać na bazie czyjejś muzyki. Grałem z wieloma muzykami, którzy mieli bardzo różne cele. Współpracowałem  ze świetnymi gitarzystami, weźmy np. Marka Ribota, Brandona Rossa, Billa Frisella, wszyscy oni mieli różny styl, a ja po prostu starałem się wpasować w ich sposób myślenia. Jestem w stanie to robić, ponieważ wiem, że kiedy ja sam robię muzykę dostaję to czego chcę, wiem jak ją napisać, wiem jak powiedzieć ludziom żeby ją grali. Powzięte są wszystkie kroki, aby sprawnie się komunikować. Nie jestem sfrustrowany sytuacją, kiedy muszę komuś dyktować czego chcę, staram się brać przykład z muzyków uniwersalnych. Taki chcę być.

MF: A Twoja publiczność, uważasz, że jest tak samo wszechstronna  jak Ty, czy raczej podzielona na części, gdzie jedni upodobali sobie taką wersje Byrona, drudzy inną?

DB: Myślę, że faktycznie jest taki typ ludzi którzy słuchają np. tylko muzyki klezmerskiej i dla nich "czarna" muzyka nie istnieje. Dla nich, to co stworzyłem to tylko Mickey Katz i "Bug Music", jedynie to mogą znieść. Z pewnością nie słuchaliby Steve'a Colemana czy Tima Byrne'a, więc tym samym nie słuchaliby muzyki, która została skomponowana. Nie zastanawialiby się nad nią w taki czy inny sposób, po prostu nie porwałaby ich. Jednak myślę, że jest grupa osób, która chce zobaczyć jaki będzie mój następny krok i jest zainteresowana mną, a nie tylko gatunkiem, czy rodzajem muzyki. Co do całej sprawy z graniem muzyki klezmerskiej, to nie byłem na tyle zaabsorbowany samą kompozycją, co innymi rzeczami. To była muzyka tradycyjna i grałem ją taka jaka jest.
To nie do końca jest punkt widzenia, to nie tak, że przez daną soczewką w dany sposób patrzy się na różne rzeczy. Jak dla mnie tą soczewką nie jest nawet jazz czy muzyka klasyczna, co może bardziej myśl o harmonii. To nie tak, że patrzę na rodzaj muzyki, jest wiele aspektów i staram się patrzeć raczej PRZEZ nie, nie NA nie.

MF: Wspomniałeś o Billu, byłeś na jego wczorajszym koncercie?

DB : Niestety nie udało nam się dotrzeć.

MF : Ale na pewno wiesz, że był to koncert muzyki na żywo do filmu "Wielka Powódź"

DB: Tak, tak, oczywiście.

MF: Ty też robiłeś muzykę do filmu, jak oceniasz tego rodzaju pracę?

DB : Wiesz, studiowałem dużo muzyki filmowej, to po prostu obranie innego sposobu myślenia. Studiowałem Henriego Mancini'ego, Morricone, Bernarda Herrmanna, uczyłem się ich tak samo, jak całej reszty innych rzeczy. Zrobiłem ostatnio sporo dokumentów, pracowałem nad materiałem o New York Shakespear Festival, o Susan Sontag, o człowieku, który adoptował dzieci innej rasy... to było bardzo interesujące, wymagało innego typu muzyki. Wiesz, musisz sam siebie na nowo odkryć. To jedna z moich mocnych stron jako muzyka, na prawdę nie przeszkadza mi składanie kompletnie różnych fragmentów, na kompletnie różne sposoby. Każdy dobry kompozytor filmowy miał swój styl, ale w tym stwierdzeniu zawiera sie też to, że każdy z nich był elastyczny.
Jeden z moich ulubionych filmów, do których Mancini robił muzykę to Hatari, akcja dzieje się w Afryce. Akurat w tym przypadku napisał po prostu coś tragicznego , mam na myśli super tragicznego. Nuta latino, nuta grozy, trochę rock'n'rolla , muzyka na orkiestrę ...to wszystko jest po prostu okropne ...on na prawdę musiał być bardzo bezinteresowny, aby napisać coś takiego. Kiedy sam masz pewną rzecz do opracowania, a robisz głównie  to samo, ludzie chcą CIEBIE , w czym wcale nie ma nic złego. Kiedy myślisz o Ornecie, nie myślisz o nim w taki sposób , aby zmienił się, by robić coś pod Twój film , po prostu chcesz jego. To też jest pewien sposób ekspresji  i myślę że jest również  bardzo wartościowy i interesujący.
Jednak to nie mój sposób, mój jest bardziej jak kameleon.

MF : A propos kolaboracji, pamiętam, jak w zeszłym roku rozmawiałam z Urim Cainem, z którym też często nagrywałeś. Ty też, tak jak on bazujesz na różnych wykonawcach, dużo Twoich albumów to dedykacje. Kiedy je tworzysz pracujesz bardziej na zasadzie co Ci przyjdzie do głowy czy raczej zachowawczo...?

DB : Kiedy robiłem muzykę innych artystów musiałem z góry zadecydować czy będzie ona dosłowna czy zinterpretowana. W stopniu interpretacji też oczywiście mogą być różne skale, albo bardzo , albo bardzo mało przekształcony materiał. Kiedy robiłem muzykę Mickey Katza, dużo krytyków muzycznych nie wiedziało  na tyle dużo, aby zrozumieć jak do niej podszedłem. Nie chcieli tego przyznać, ale to był dla nich pierwszy raz, kiedy w ogóle poświęcili uwagę tej muzyce. Myśleli, że to było od góry do dołu odegrane, a wcale tak nie było. Grałem dla niedouczonej publiki, która nie wiedziała czym jest ta muzyka.
Powiedziałbym że Bug music jest nabardziej dosłowna , Mickey Katz - niebardzo.
 Ostatnio robiłem trochę muzyki religijnej, na wiele sposobów, zupełnie  innych, niż wykonuje się ją oryginalnie. Kiedy coś robie, wybieram jak dosłowny chce być, jak  dla mnie nie wszystko musi się z czegoś brać. Nie jestem poświęcony awangardzie, ale jednocześnie nie jestem też poświęcony robieniu czegoś zupełnie zachowawczego. Zazwyczaj chce znaleźć się w miejscu gdzieś pomiędzy

MF : Aurea mediocritas, złoty środek, jak go zwą.

DB : W każdym razie to na pewno miejsce, które wkurzy zarówno konserwatystów, jak  i awangardę jednocześnie <śmiech>.

MF : W tym momencie tworzysz głownie projekt z New  Gospel Quintet, czy masz już jakieś nowe pomysły ?


DB : Oczywiście gram cały czas jazz w różnych kompilacjach, głównie rzeczy które sam napisałem, cały czas staram się trzymać ten nurt, ale bardzo lubię grać muzykę religijną. Czuję się z nią związany, ponieważ projekt trwa już wiele lat. Jest dla mnie bardzo ważny.

MF : Ostatnia rzecz o jaką chciałabym zapytać, również dotyczy teraźniejszości, a może nawet przyszłości. Jak myślisz, w którą stronę zmierza dzisiaj jazz?

DB : Myślę, że sporo bram zostało otwartych. Kiedy w latach osiemdziesiątych w NY nie grałeś swingu, a fusion, dostawałeś złe recenzje, bo to był fusion. Teraz każdy gra fusion, każdy gra to co chce. To jest to, na co miałem nadzieję, że sie stanie. Ktoś chciał, żeby wszyscy grali swing, ktoś chciał żeby wszyscy grali improwizacje. Mnie nie interesowały wtedy obie z tych opcji, a były one jedyne do wyboru. Jeśli chciałeś zawrzeć jakieś etniczne wpływy w swojej muzyce, to było zbyt dziwne. Teraz jest wolność, nie ma parcia na wielkich wytwórnie, każdy gra to co chce. To jest jednak trochę smutne, że duże labele nieco podupadają, ale to doprowadziło do dużej niezależności , wiesz o co chodzi. Jeśli wydajesz własne pieniądze na stworzenie czegoś, to będzie coś, co na prawdę chcesz zrobić . Wszyscy w latach 80 myśleli, że będąc pod opieką dużej wytwórni  ich muzyka powinna iść w konkretnym kierunku, bo tego ludzie oczekują.
Myślę, że dziś, cała sytuacja z własnością intelektualną nie jest dobra i robiąc nagranie jest bardzo trudno osiągnąć z niego jakiś zysk. Wiadomo, ludzie ją kradną, pobierają z internetu, jest iTunes, Spotify itd. Trudno jest dziś zarabiać pieniądze na nagraniach, a tak nie było kiedy ja wszedłem w ten business jako profesjonalista , wtedy nadal można było na tym zarabiać.
Jednak nie ważne jak źle by było są też i pozytywy. Ludzie tworząc muzykę, robią ją dokładnie taką,  jaką chcą aby była. Sądzę, że to jest bardzo dobra rzecz dla muzyki.

poniedziałek, 19 listopada 2012

JDJ Grp rozniosło filharmonie!


        Wrocław jest ostatnimi czasy bombardowany ze wszystkich stron. Na szczęście to nie powtórka z Festung Breslau, a prawdziwe oblężenie kulturą. W zeszłym tygodniu miasto opanowała Korea, w tym zaś tereny sal kinowych i koncertowych zostały zajęte przez Amerykanów.  W piątek w hali orbita gościła Diana Krall, podczas American Film Festiwalu do filmu grał Bill Frisell, natomiast w niedziele kulminacją wszelkich doznań był koncert  The Jack DeJohnette Group.

        Wzorem samego lidera pozwolę sobie najpierw przedstawić skład zespołu. Na scenie jako pierwszy pojawił się Don Byron na klarnecie i saksofonie. Oryginalnie w projekcie udział bierze Rudresh Mahanthappa, jednak ma on równolegle inne kolaboracje. Kolejną zamianą  jest Marvin Sewell na gitarze elektrycznej zamiast Davida Fiuczyńskiego.  Dalej już regularnie: Jerome Harris na gitarze basowej oraz George Colligan na fortepianie, keyboardzie i trąbce. Ostatni jegomość jest również autorem bloga jazztruth, którego z tego miejsca polecam poczytać w wolnym czasie.
Oczywiście za bębnami zasiadł DeJohnette świętujący w tym roku swoje 70te urodziny. Wszystkie kompozycje, a było ich pięć, są jego autorstwa. Koncert rozpoczęliśmy od wysłuchania "Blue" oryginalnie wykonywanym w trio z Davem Hollandem i Johnem Abercrombie, znaleźć można go na płycie Gateway 2 wydanej przez ECM. Była to szansa na przestawienie się kolejno artystów poprzez krótkie solówki. Następny kawałek to odświeżony "One for Eric", a dedykowany jest prawdopodobnie Ericowi Dolphy'emu. Pochodzi z płyty Special Edition, rocznik '79. Tutaj artyści mieli trochę więcej miejsca na sola, jednak zanim zaczęli, Jack pobiegł przebrać się w koszulę...co oczywiście wszyscy mu wybaczyli. To właśnie ten utwór słychać w tle w najpierwszym z pierwszych filmów na You Tube i Vimeo , gdzie DeJohnette przedstawia cały projekt. "Tango Arfican" zaczęło się bardzo spokojnie, samotnym dźwiękiem gitary elektrycznej. Nikt się chyba nie spodziewał jak zawrotne tempo osiągnie ten numer na koniec. Chwila oddechu po pierwszej części trwającej blisko godzinę ( mimo, że to tylko 3 tytuły) i kolejna kompozycja pt. "Soulful Ballad", podobnie jak poprzednia, z płyty "Music We Are" przy nagraniu której brali udział John Patitucci i Danilo Perez. Na koniec zabrzmiał " Ahmad the terrible", oczywiście domyślamy się, że chodzi tu o Ahmada Jamala, który to znowuż obchodzi 86 urodziny. Zagadkowy termin "wokal" przy nazwisku Harrisa na bilecie w końcu się wyjaśnił, basista rzecz jasna nie śpiewał, jedynie wydawał rytmiczne dźwięki. Podczas tego kawałka popis dali wszyscy, jednak zdecydowanie największe wrażenie wywarł Byron na saksofonie (mimo, że to raczej klarnet jest jego domeną, grał na nim podczas drugiego i trzeciego utworu) oraz blogger Colligan na trąbce, zazwyczaj grający na wersji "kieszonkowej" , czyli pocket trumpet. Po owacjach na stojąco nie mogło obejść się bez sążnistego bisu , kolejnej dedykacji, tym razem dla Davisa, czyli nic innego jak po prostu... "Miles". Jednak to nie wszystko, gdyż muzycy spotkali się potem na jam sessions w Colloseum Jazz Cafe, w co nie do końca mogłam uwierzyć. A jednak jak się okazuje można grać w małym klubie w Polsce, na -jak to mawia Jan Ptaszyn Wróblewski- sesjach z powidłami, będąc światową gwiazdą.

Cóż to były za emocje! Ci, którzy przybyli na koncert, chyba do prawdy byli głodni światowej muzyki. Dostaliśmy dawkę na prawdę wysokiej jakości jazzu, a Jack udowodnił, że ma w sobie mnóstwo energii i ogień wciąż płonie. Co tu dużo mówić,"chłopaki" po prostu dali popalić.  Wydaje mi się, że dzięki temu koncertowi gorycz związana z odwołaniem Colemana jakoś znacznie zmalała...

Ale Kino!



        Jazztopad  znów zaskoczył nas czymś nowym. W tamtym roku był to pionierski projekt koncertów w mieszkaniach prywatnych, w tej edycji zaś nastąpiła fuzja dwóch festiwali : muzycznego i filmowego. Podczas odbywającego się we Wrocławiu American Film Festival mieliśmy okazję zobaczyć zaiste ciekawy koncept : pokaz filmu "wielka Powódź" Billa Morrisona z muzyką na żywo Billa Frisella.  Wirtuozowi gitary towarzyszyli Ron Miles na kornecie, Tony Scherr na gitarze basowej oraz Kenny  Wollesen na perkusji.

        W 1927 roku miała miejsce jedna z największych tragedii w historii USA. Rzeka Missisipi wyszła z brzegów zalewając obszar około 70.000 km², powodując ogromne straty. Nakręcono w tamtym czasie materiał filmowy, który Bill Morrison postanowił poskładać w spójną całość i stworzyć z tego dzieło. Tak powstała "Wielka Powódź" Do której Frisell zrobił nie o tyle ścieżkę dźwiękową co całą muzyczną kompozycję, gdyż jedynym dźwiękiem jaki usłyszeliśmy to ten wydawany przez instrumenty. Zarówno w filmie, jak i utworach  zachowana jest chronologia wydarzeń. Podróż w lata trzydzieste rozpoczynamy od czarnoskórych robotników zbierających bawełnę , nieświadomych jeszcze jaka klęska ich czeka. Obraz trochę w stylu pierwszych ujęć braci Lumiere, od razu wzbudza skojarzenia z ich dziełem "Robotnicy wychodzący z fabryki".  W tle słychać bardzo spokojną, powolną i przy tym bardzo przyjemną muzykę, gdzieniegdzie cymbały, długie pochody kornetu i nieco bluesowy klimat gitary. Będzie on już towarzyszył do końca w mniejszych lub większych modyfikacjach. Na przykład wtedy gdy poziom wody zaczyna gwałtownie wzrastać i trzeba naprawiać pęknięte wały przeciwpowodziowe. Ciekawym dla mnie momentem była część gdy zespół faktycznie zaczął grać nieco energiczniej, wprowadzając dość wesołkowaty nastrój. Na srebrnym ekranie migały coraz to inne strony z katalogów Searsa Roebucka, reklamujące przeróżne produkty. Dawało się wyczuć delikatną ironię, gdyż  już niedługo nadejdzie czas aby zacząć gromadzić wszystko od nowa : od zegarka, przez kapelusz po ... nagrobek. Podobnie podczas partii, w której widzimy polityków w garniturach ustawiających się do zdjęć. Jednak lwia część tego performance'u to kołysząca się jak łódka melodia, być może nieco zbyt pogodna jak na obrazy w tle. A może taka właśnie ma być? Bo przecież banalnym byłoby robić kompozycje wzbudzające uczucie trwogi i rozpaczy. Boję się użyć stwierdzenia ,że można było odpłynąć, bo w stosunku do obrazu może wydawać się średnio taktowne, ale to określenie w stu procentach oddaje wrażenia związane z pokazem.  Na ekranie zobaczyliśmy  nie tylko to jak żywioł pochłania wszystko, co zostało wytworzone przez ludzi, łącznie z szyldem Coca Coli przemykającym co chwila w tle, lecz także jak mocno w tych czasach rysowały się różnice rasowe. Sceny przedstawiające wytworne damy wysiadające z łodzi ratunkowych mocno kontrastowały z wizerunkiem pracujących przy naprawie zniszczeń Afroamerykanów. W muzyce jednak kontrastów nie było, widocznie nie chciała być zbyt inwazyjna i konkurować z powodzią. Ostatnia część pod względem treści była w pewien sposób skorelowana z tym co działo się na scenie, ponieważ przedstawiała ludzi grających na różnych instrumentach. W praktyce czuło się jednak dysonans  ucho i oko chyba nie mogły zgrać wrażeń, gdyż z jednej strony melodie grane przez zespół delikatnie i subtelnie pobrzmiewały w sali kinowej, zaś z taśmy jawiły się energiczne ruchy dłoni szarpiących struny oraz zmysłowo tańczących kobiet.

         Były to trzy lekcje : historii, filmu i muzyki.  Widok archiwalnych materiałów z lat 30tych długo pozostanie w pamięci, to jak wyglądali ludzie, jak żyli i z jakimi podziałami musieli się borykać.  Niezmiernie ciekawym było także oglądanie filmu stworzonego na podstawie niebanalnej koncepcji, pracy raczej mniej reżyserskiej a bardziej montażowej.  Lekcja muzyki przebiegła nad wyraz spokojnie, niemniej wielką stratą byłoby iść na wagary, np. do kina...

poniedziałek, 12 listopada 2012

Weekend w Korei


        Kiedy rok temu, po finałowym koncercie Jazztopadu Piotr Turkiewicz zapowiadał kolejną edycję, wiadomość o zwróceniu się ku wschodowi i zaproszeniu artystów z Azji wzbudziła niemałe zainteresowanie. Kiedy podczas konferencji prasowej doszło nieco więcej szczegółów, zainteresowanie wzrosło podwójnie. Kiedy w  ten weekend wreszcie mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze, a przede wszystkim na własnych uszach, co to znaczy koreański jazz ciekawość została chyba jeszcze bardziej zmultiplikowana. Parafrazując stare polskie przysłowie: apetyt rośnie w miarę słuchania. A może poznania?

        Takie wyrazy jak geomungo, czy daegum chyba nie śniły się nawet wytrawnym melomanom. A tego, ze ów sen może się w ogóle  ziścić, i to jeszcze na tak dużym festiwalu, raczej nikt się nie spodziewał.  Co więcej, nie tylko koncerty miały nam przybliżyć koreańską kulturę, lecz także cała masa wydarzeń towarzyszących, jak na przykład panele dyskusyjne, czy spotkania muzyczne w mieszkaniach prywatnych. Z drugiego końca świata przyleciała do Polski spora ekipa, bo licząca 70 osób, a wśród nich rzecz jasna  artyści, przedstawiciele mediów, czy nawet profesorowie, z którymi można było porozmawiać przy kawie w Mleczarni. Jak widać, mieliśmy świetną okazję, żeby wycisnąć jak najwięcej z tej wizyty, wystarczyła jedynie chęć poszerzenia swojej wiedzy i trochę zaskórniaków na wieczory w filharmonii.  A propos wieczorów...

Jeśli chodzi o termin geomungo,  ten zespół rozwinął go bardzo obszernie, gdyż ma na  jego temat sporo do powiedzenia. Goemungo Factory, bo tak nazywa się grupa, to czwórka młodych artystów, którzy z tego instrumentu przypominającego cytrę, potrafili stworzyć efemerydę wiolonczeli, harfy czy gitary. Niezwykle anachronicznym  jest widok kilometrów okablowania przy czymś co swoje korzenie ma w IV naszej ery.  Co więcej, niesamowite jest też to, że idąc na taki koncert można spodziewać się czegoś, co będzie bardziej przypominało muzykę raczej tradycyjną aniżeli rock czy blues, a taki klimat  chwilami się czuło  Nietrudno było dać się oczarować, szczególnie, że co chwila na twarzach muzyków malowały się  uśmiechy, zdradzające ogromną przyjemność jaką czerpią z tego co tworzą.  Ponoć samą próbę przedłużyli o godzinie, bo zwyczajnie chcieli sobie pograć. Niezwykle autentyczny i przyjemny występ.

W drugiej części koncertu na scenie zrobiło się już bardziej jazzowo. Przy fortepianie zasiadła Miyeon, a towarzyszył jej perkusista Park. Jak widać w Korei też wiedzą jak grać free. Niezwykła gęstwina i częstotliwość dźwięków przeszywała głowę rozkołysaną przez poprzednią grupę. Jednym słowem Miyeon&Park spuścili słuchaczom niezły łomot. Dało się jednak wyczuć nieco niespójności.  Partie swingujące przeplatające się z zupełnym freejazzowym szaleństwem trochę się gryzły, a gdy dodamy do tego jeszcze gong robi się chyba zbyt eklektycznie.  Osobiście pozostanę przy amerykańsko europejskim free, jednak poszukiwaczom, mogę zdecydowanie ten duet polecić.

Na niedzielnym koncercie zaś ,zaprezentowany został materiał premierowy, będący efektem współpracy polsko-koreańskiej, czyli Heo Yoon-Jeong, Aram Lee i Bracia Oleś. Artyści stworzyli coś jedynego w swoim rodzaju, gdyż na scenie zobaczyć mogliśmy zobaczyć przekrój przez muzyczne tysiąclecia - poczynając od wspomnianego geomungo i daegum (czyli instrumentu na kształt drewnianego fletu poprzecznego) przez kontrabas i perkusję, aż do laptopa z jabłuszkiem. Niby muzycznie i geograficznie odległe sobie dźwięki zostały w niezwykle wyważony sposób poskładane przez artystów, tak jakby poprzednie dwa koncerty zlepić w jeden.  Bracia Oleś świetnie uzupełnili tradycyjny charakter muzyki wschodu o jazzowe brzmienia, co objawiło się szerokim wachlarzem utworów.  Świadczy to na pewno o dużej wszechstronności i otwartości na eksperymenty.. Niepowtarzalne przeżycie wprawiające jednocześnie w zachwyt i zdumienie.  Może ów zachwyt i radość z nowych doznań jest w stanie przyćmić krytyczną ocenę, jednak wydaje mi się, że bez wahania można ten występ uznać za zjawiskowy i jakże udany. 

Bardzo dobrze się dzieje, że w Polsce mamy szansę obcować z taką muzyką, i to w dodatku na dużym festiwalu, a nie niszowym evencie dla fanatyków gdzieś w maleńkim klubie. Dzięki współpracy Jazztopadu z KAMS i Centrum Kultury Koreańskiej udało się  zorganizować na prawdę ciekawe przedsięwzięcie na odpowiednio dużą skalę. Oczywiście nie jest to jednorazowy wybryk, gdyż idea będzie kontynuowana podczas następnych edycji.  Zaiste świetny przykład jak jazz potrafi być kulturowym spoiwem.

Awangarda jutra?

Właśnie dobiegł końca wrocławski festiwal Avant Art. To czym przez 5 już lat wyróżnia się pośród innych, to idea obcowania z muzyką poprzez wszelkie dostępne formy, takie jak film, performance, sztuki wizualne, debaty i rzecz jasna tradycyjne  poczynania koncertowe. W tym roku, miasto zostało opanowane przez artystów z Niemiec. Co prawda jazzu były śladowe ilości, jednak myślę, że o festiwalu wspomnieć warto, gdyż wydaje się być aż nadto niszowy niż to mogło być w zamierzeniu. A oto co między innymi działo się w trakcie części koncertowej festiwalu...


 DEFIBRILLATOR & PETER BROTZMAN

Na otwarciu zaprezentowali się na scenie bracia Sebastian (e-puzon) i Artur Smolyn (elektronika), którzy z perkusistą Oliverem Steidlem  tworzą grupę Defibrillator. Do współpracy zaprosili Petera Brotzmanna - legendę i jednego z pionierów free jazzu. Elektronika, improwizacja, zupełny brak kompromisów i wpiswania się w nurty jak zwykle okazał się być mieszanką wybuchową, jednak wyważoną w dobrych proporcjach świeżości młodych umysłów w stosunku do doświadczenia i techniki  Broztmanna. Dawał on spore pole do popisu muzykom, wchodząc z partiami saksofonu i klarnetu jedynie wtedy kiedy było trzeba.
Koncert zdecydowanie intensywny, trwający ponad godzinę, bez ani chwili przerwy, za co artystom należy się niski pokłon, bez względu na to czy sama kompozycja przypadła  do gustu czy nie. Po tej bezlitosnej muzycznej dekonstrukcji, panowie byli w stanie dać jeszcze bis, o który widz raczej nie śmiałby prosić na widok mokrych od potu koszul.
Henry Flynt, powiązany z grupą konceptualistów Fluxus, mówił, że  artysta nie wytwarza dźwięku, jest teoretykiem - znawcą reguł, który wypowiada się o sztuce i rządzącymi nią ideami. Brotzmann, który udzielał się niegdyś w tym samym kolektywie, na wtorkowym koncercie zdecydowanie nie chciał się wypowiadać, lecz krzyczeć...

KNUCKLEDUSTER

Robert Lippok, niemiecki muzyk związany z post rockowym zespołem To Rococo Rot, gdzie zajmuje sie elektroniką i grą na gitarze, skierował się poza Europę i nawiązał współpracę z Debashisem Sinhą - Kanadyjczykiem o azjatyckich korzeniach. Obaj kochają elektronikę, więc brzmi to jak przepis na niezły międzykontynentalny kolektyw, jednak skupmy się jak ten duet brzmi w głośnikach. Po nieco spazmatycznym koncercie poprzedniego dnia, ich muzyka była czymś w rodzaju rozładowania napięcia, ambientalnego ukojenia i wyciszenia, jednak wciąż dynamiczna i pełna energii. Wirtuoz bębnów Debashis budował ciekawe formy, samplując i zapętlając kolejne dźwięki perkusji, zaś Lippok tworzył efemeryczny , elektronicznie się rozpływający nastrój. Trochę improwizacji, trochę materiału z ostatniej płyty, trochę transowo, trochę zdumiewająco, zdecydowanie na plus!






DYSE

Totalna zmiana klimatu. Po czasoprzestrzennej podróży z Knuckledusterem, przyszedł czas na porządną porcję wrzasku, gitary i perkusji
w niekonwencjonalnej formie, czyli duet Andre Dietrich i Jari Rebelein. Zespół sam w sobie raczej stroni od określania się jako noise rockowy, jak to się nieformalnie przyjęło. To co robią narodziło się w założeniu jako eksperyment, jednak jak widać ukonstytuowało się na dobre, gdyż współpraca trwa już 9 lat. Niezwykle energetyczny materiał tym razem odarty z elektroniki, wzbogacony polską trąbką (Tadeusz Kulas) i akordeonem (Arkadiusz Rejda) rozruszał tłum. Trzeba przyznać, że ta polsko niemiecka fuzja wyszła wszystkim na dobre, a chłopakom można pogratulować scenicznej osobowości.

CASPAR BROTZMANN MASSAKER

Kolejny z Brotzmannów, tym razem syn Petera - Caspar(gitara,wokal) zaprezentował się  na festiwalu z zespołem 5 kolaborantów. Kolejne 2 gitary, jedna z wokalem, perkusja, i duet za dekami, wszyscy tworzący nieco demoniczny, psychodeliczny klimat. Od ciężaru basu uginały się nogi, zaś od przenikliwych szeptów i drapiących wokaliz przechodziły dreszcze. Do końca nie jestem przekonana czy to wielkie nazwisko było pozytywnie odbierane przez publikę, chyba rodzina Broztmannów nie miała szczęścia we Wrocławiu, choć opinie słyszało sie zupełnie skrajne. Ja jednak zawsze będę wychodzić z założenia, że najgorszą z możliwych jest obojętność, a obok mrocznej muzyki Caspara przejść niewzruszenie jest po prostu niemożliwe.

TANNHAUSER STERBEN & DAS TOD

Trzeba przyznać że 3 dzień festiwalu nie należał do najlepszych. Oczywiście to jedynie subiektywna opinia, lecz myślę, że spora grupa ją podzieli. Eksperyment owego duetu opierał się na czystej cyfrowej bazie. Na scenie pojawiły się dwa komputery, w zupełnej ciemności widać było jedynie oświetlone lcd'kiem twarze Thomasa Mahmouda i Geralda Mandla oraz wyświetlane z rzutnika spikselizowane formy animacji. Złożenie dźwięków niewątpliwie eklektyczne i zaskakujące, nowoczesne i niebanalne, lecz w tym wszystkim bardziej przypominające serię nieprzyjemnych sprzężeń. Nie można zarzucić twórcom braku zaangażowania czy też telentu, widać jednak taki koncept nie jest jeszcze dość tolerowany, mimo że dość efektowny. Być może to dobrze, że można w Polsce posłuchać takiej muzyki na żywo, jednak miałoby to sens gdyby grupa odbiorców faktycznie była w jakiś rozsądny sposób liczna. Czy odwrócenie ciągu przyczynowo skutkowego zdeterminuje spopularyzowanie i głębsze zakorzenienie w świadomości polskiej publiki tak niedefiniowalnych tworów jak Tennhauser Sterben & Das Tod? Zobaczymy.


 D.A.F. - Deutsch-Amerikanische Freundshaft

Absolutna legenda punkowej elektro rebelii oraz Neue Deutche Welle, czyli DAF, po raz pierwszy odwiedzili Polskę na Avant Art'cie. Szkoda, że dopiero teraz, bo zespół istnieje już dobre 34 lata, lecz jak sie okazuje, nigdy nie jest za późno. Robert Görl na perkusji oraz jak zwykle fantastyczny wokalista Gabriel "Gabi" Delgado-López dali popisowy koncert. Na otwarcie, pod scenę porwał publikę numer Verschwende Deine Jugend. Nie mogło również zabraknąć takich klasyków jak Der Mussolini, Sato Sato czy Alles gegen Alles. Zespół zagrał jeszcze masę innych znanych tytułów, z których wspomnę może jeszcze o jednym z nowszych, bo wydanym w 2010, "Du bist DAF". Hasła kontrowersyjne, afirmujące idee wolności, młodości i miłości, które mocno odcinęły się w historii niemieckiej muzyki, zostały wykrzyczane głośno i wyraźnie. Niezwykła sceniczna osobowość Gabriela emanowała ze sceny energią gestów, teatralną mimiką a nawet wodą wylewaną na publikę i aparaty fotoreporterów. Jedyne, na co można narzekać to miejsce, gdyż sala przystosowana raczej do koncertów "siedzących" raczej nie nadawała się na pogo, jednak myślę, że fani poradzili sobie z tą niedogodnością i po dwóch bisach wyszli nasyceni. Tak czy owak, dyrektorowi festiwalu, Kostasowi Georgakopulosowi, należą się ogromne podziękowania za zaproszenie DAFu do Wrocławia.

MOONCIRCLE 10TH ANNIVERSARY

Po rytmicznym syntezatorowym DAFie przyszedł czas na trochę klubowego tchnienia w muzycznej przestrzeni wrocławskich Puzzli. Dziesiątą rocznicę niemieckiej wytwórni Mooncircle świętowaliśmy w towarzystwie czterech utalentowanych djów, w tym też założyciela samego labelu Gordona Giesekinga. Jako pierwszy za dekami stanął młody reprezentant sceny UK, pochodzący z liverpoolu Rain Dog. Delikatne bity, subtelne wyważone sample i niezwykła świeżość rokują obiecująco. Następnie nieco więcej szaleństwa wprowadził rosjanin Long Arm swoim długim dj setem okraszonym z jednej strony jazzowym , z drugiej hip hopowym brzmieniem. Nastepnie przyszła pora na wyczekiwanego Robota Kocha, specjalizującego się bardziej w dupstepowym klimacie, którego już na koniec zmienił sam Gordon, przez cały koncert przenikający gdzieś w tle. Avant Artowa sobota zdecydowanie soczysta, dała satysfakcjonujący wycisk.

MORIS VON OSWALD TRIO

Dotarliśmy do mety, na zamykającym koncercie zagrali Moritz von Oswald, Max Loderbauer (elektronika) i Vladislav Dela (instrumenty perkusyjne). Panowie z zimną precyzją i w skupieniu pełnym napięcia odegrali swoje. Z łatwością dało się wyczuć całą strukturę utworów, nie wykazujących się zbytnim skomplikowaniem. Porządnie, dokładnie i planowo zagrany koncert, raczej bez dozy szaleństwa i improwizacji. Być może na koniec właśnie tego trzeba? Zamiast wielkiej pompy, zwyczajnie zasiąść w fotelu i posłuchać starej dobrej berlińskiej elektroniki.



Oczywiście to nie wszystkie koncerty jakie miały miejsce,działo się na prawde dużo, zatem gratulacje dla tych którym udało pojawić się na każdym evencie. Ostatnie 5 dni można podsumować jako nowoczesną i niebanalną kombinację "muzyki we wszystkich stanach skupienia" w stu procentach zgodną z założeniami eventu. Avant Art to ciekawie dobrani artyści, niezwykle interesujący materiał, zdecydowanie nieporównywalny i momentami zdumiewający festiwal. Ciekawe jaki kraj okaże się tematem przyszłorocznym.



KonKubiNap -czyli "Nieformalny związek trzech mężczyzn"




Ta turnauowska zabawa słowem, jak się pewnie większość domyśla skrywa zlepek trzech nazwisk, a nazwiska to z pewnością znane i u-znane. Lingwistycznie rozbijając wszystko po kolei, ukazuje nam się taka oto układanka: za bębnami, nagradzany wielokrotnie jako najlepszy polski perkusista - Cezary Konrad, na gitarze basowej Robert Kubiszyn, znany również z kontrabasowych pochodów u polskich i zagranicznych artystów oraz oczywiście sprawca całego zamieszania - Marek Napiórkowski. O tym z jakimi artystami współpracowali, jak również, że to absolutna czołówka chyba pisać nie muszę, a co więcej nawet nie będę, by nie słodzić zbytnio.
KonKubiNap zaś to krążek, który został wydany w październiku zeszłego roku, zawierający nagrania z koncertów z różnych polskich miast. Trwająca właśnie trasa miała jednak zboczyć z toru i ominąć Wrocław, z powodu newralgicznej daty 6 marca, jednak organizatorzy doszli do wniosku, że koncert odbędzie się, lecz w dostosowanej formie.
      No i całe szczęście, że mieliśmy okazję spotkać się tego wieczora, bo panowie zagrali wręcz popisowo, a co najważniejsze, nie były to tylko i wyłącznie stonowane i pastelowe ballady, jak można by się było obawiać, a raczej sinusoidalna harmonia chwil refleksyjnych i tych z pazurem. Koncert otwierał utwór przekornie nie zawierający się w ramach projektu, a mianowicie Proxima Paradise. Następnie już kompozycje z płyty, czyli Wojtek i Allan, po czym chwila spokoju przy syntezie ballad Wciąż mi się śnisz i Between a Smile and a Tear...
Czy wolno tu palić? Znak zakazu, obok sceny dawał jasną odpowiedź, lecz zespół w numerze "Vietato Fumare" wydawał się niepokornie, lecz z uśmiechem zadawać owo pytanie, wszyscy razem , jak i każdy z osobna. Po wymianie solówek, znów zabrzmiała gitara akustyczna, która zabrała publikę gdzieś na chmurę, bynajmniej nie z papierosowego dymu, a raczej spokoju i dystansu podczas Mill. Ostatnim utworem była pastoriusowska Havona, lecz publika nie chciała tak szybko pożegnać się z zespołem, który zagrał jeszcze dwa porządne bisy - pozostając w konwencji kontrastów, zostawiając uśmiechy zadowolenia na twarzach.
Elegancko, kameralnie i ze smakiem, tak można by podsumować wtorkowy koncert w Firleju.
Sztuka jest niewątpliwie czymś pięknym, płynie z serca i porusza emocje, tym bardziej wydaję mi się słusznym, że koncert odbył się mimo wprowadzonej żałoby narodowej. Bo przecież nie chodzi tu o daty i formalizmy...

I cóż, że ze Szwecji? Duet Stenson i Fält




      Bo Gustav Stenson, bardziej znany jako Bobo, jest u nas częstym gościem. Liczne koncerty oraz współpraca z polskimi artystami zapewniły mu stabilną pozycje wśród polskich miłośników jazzu. Usłyszeć go mogliśmy m.in. w u Tomasza Stańki, na płytach takich jak Matka Joanna, Leosia czy Litania. W ciągu swojej 40letniej kariery wydał jako lider jedynie 8 płyt, wszystkie przemielone przez ecm-owskie ucho Manfreda Eichera.  
 Szwed stworzył unikatowy klimat, choćby dlatego, że już  samo zestawienie w duecie z perkusistą  zdarza się bardzo rzadko. " I'm not going to speak to much, because I don't know what will happen. We can talk afterwords" - takimi słowami przywitał się z nami Bobo, gdyż faktycznie sam do końca nie wiedział jak będzie "brzmiał" ten wieczór. A brzmiał niezwykle intrygująco, nieprzewidywalnie, tajemniczo...jednym słowem skandynawsko. Zjawiskiem okazał się być młody perkusista, współtworzący od kilku lat trio ze Stensonem i Jorminem. Jego świeżą improwizatorskość, jak również i subtelne tło pod fortepian i kontrabas mogliśmy usłyszeć na płycie Contando (2007) łączącej części improwizowane oraz kompozycje znane z Ebena, Colemana czy Cherry'ego.
      Jon Falt ( ur. w 1979)  zdawał się przyciągać największą uwagę, od samego początku, kiedy to obstawiony instrumentami sprawiał wrażenie jakby chciał poznać i odkryć je na nowo. Pierwsza fraza rozpoczęła się niejako badaniem każdego dźwięku, eksperymentem...także żartem, jednak żartem z gracją i w dobrym styl.  Falt jakby z wahaniem głaskał bębny, muskał talerze, uderzał w tam-tamy. W pewnym momencie zaczął robić to wszystko na raz i w ten oto sposób doszły nas również dźwięki dzwoneczka trzymanego w...zębach.  Stopniowo do koncertu angażował wszystkie możliwe części perkusji, łączne ze stelażem , oraz całą masę "przeszkadzajek". Momentami mogliśmy poczuć się jak w starej fabryce, kiedy to ocieranie pałki o talerz przypominało skrzypienie zardzewiałych drzwi, tam- tamy otulały metalicznie rezedrganą falą a dźwięk blachy kołysał się i giął gdzieś koło ucha.  Głebokie tony bębna wspaniale dopełnił Falt harmonicznym drganiem szkła z kieliszków wypełnionych wodą, którą czasem upijał, nie wiadomo czy w poszukiwaniu wyższego dźwięku, czy może po to abyśmy zbytnio nie zmarzli przez chłód . surowych fabrycznych wnętrz.
      Wszystko to jednak nie brzmiałoby tak spójnie gdyby nie Stenson, który  jak pewnie wielu gości odniosło wrażenie został zdominowany przez Falta. Faktycznie, perkusista miał dużą swobodę, jednak swoje popisy synchronizował za każdym razem z Bobo, zostawiając mu akurat tyle miejsca ile potrzebował, dokładnie wtedy kiedy była na to pora.
  Muzycy stworzyli niezwykle intrygujący duet, prezentując materiał, który pochłonął  nie tylko słuchaczy, ale wydaje się, że również ich samych. Nie wiadomo czy potrzebny czy nie, jednak każdy dźwięk wydawał się mieć znaczenie.  Zakończenia tej wciągającej lektury chyba nie będziemy mieli okazji poznać, ale czy to nie czyni jej jeszcze bardziej tajemniczą?


Muzyka jako rzeźba - rozmowa z Urim Cainem



Milena Fabicka : Byłeś już w Polsce kilka razy, to będzie Twój drugi koncert we Wrocławiu...największe zainteresowanie wzbudza fakt, że kompozycje, które zaprezentujesz zostały przez Ciebie napisane specjalnie na tę okazję. Po 24-godzinnym maratonie zapowiada się, że to będzie wisienka na torcie. Zastanawia mnie co dla nas przygotowałeś?

Uri Caine : Dużo myślałem o tym, aby stworzyć coś kwartetem smyczkowym, poza tym bardzo lubię polską muzykę nowoczesną jaką prezentuje na przykład Lutosławski Quartet czy Penderecki , od zawsze studiowałem tę muzykę  wnikliwie. Dlatego napisałem 6 niezależnych kompozycji, które w dużym stopniu idą w tym kierunku, tworząc pewien harmoniczny dysonans. Ponadto zagramy 6 innych utworów, które czasami prezentowaliśmy wraz z fortepianowym trio,  ale zaaranżowanych na kwartet smyczkowy, trochę mniej skomplikowanych, bardziej groovy. Opieramy się na pewnej formie,  z której wychodzimy znajdując konkretny punkt, aby budować  architekturę utworu. 

MF : W końcu Goethe mówił, że architektura to zamrożona muzyka.

UC: Racja, można też i odwrotnie, niektórzy twierdzą, że muzyka jest rodzajem architektury czasu. W każdym razie staram się jednak skorelować te dwa typy muzyki. Ponadto świetnie mi się współpracowało z kwartetem, są bardzo dobrymi muzykami, w niektórych partiach kompozycje były niezwykle trudne. Dobrze się bawiliśmy składając wszystko w jedną całość.

MF: A jak to wyglądało na początku Twojej kariery, kiedy sam zacząłeś pracować ze znanymi już artystami? Wiemy , że duży wpływ miała na Ciebie muzyka żydowska, Twoi pierwsi nauczyciele, czyli Bernard Pfeiffer i George Crump, uniwersytet...ale jak czułeś się grając z takimi muzykami jak Philly Joe Jones albo Freddie Hubbard?

UC:  W mieście, w którym dorastałem, czyli Filadelfii, było dużo muzyki, dużo jazzu, trochę muzyki klasycznej, r'n'b... zatem jako młody muzyk często miałem okazję grać. Ludzie starsi ode mnie byli bardzo pomocni i kultywujący muzykę. Jedną z ważnych dla mnie rzeczy, było to, aby przeprowadzić się do Nowego Jorku, gdyż zdałem sobie sprawę, że scena wygląda tam inaczej, bardziej międzynarodowo i awangardowo. Ponadto Nowy Jork skupiał wtedy całą masę muzyków grających w wielu rożnych stylach. Uważam, że miałem wtedy  mnóstwo możliwości.

MF: Czy to nie jest po części powodem, dlaczego tworzysz tak wybuchowe mieszanki. W jaki sposób dobierasz substraty do swoich reakcji? Niektórzy myślą, że jesteś trochę jak dr Jeckyll i Mr Hyde : z jednej strony klasyczne reinterpretacje, z drugiej projekty elektroniczne...

UC: Wiesz, wydaje mi się, że jeśli tak dużo pracujesz z muzyką to  przez długi czas różne czynniki mają na Ciebie wpływ, po prostu musisz nad nimi pracować. Lubiłem w swoim życiu zajmować się muzyką elektroniczną, komputerami i tego typu narzędziami. Niektóre projekty, które robiłem wymagały wielu badań, poszukiwań, analizy. W taki sposób uczysz się muzyki, studiujesz ją i zastanawiasz się jak możesz tę wiedzę wykorzystać. Jest to jednak wciąż trwający proces, kiedy badasz wszystkie aspekty swojej sztuki i chcesz robić postępy.
Z pewnością jest też w tym trochę intuicji, starasz się podążać za swoimi inspiracjami. Czasem czujesz się tak, jakbyś wiedział czym chcesz się zajmować, a czasem bardziej w stylu "zobaczymy co się stanie", jak ze wszystkim w życiu. Nie możesz pewnych rzeczy przewidzieć. Nakreślenie jak coś będzie wyglądało, jest możliwe, powiedzmy w przypadku projektu we Wrocławiu, kiedy nie chciałem przyjść i powiedzieć "ok, zagrajmy coś", ale napisać muzykę. Wymagało to wielu godzin pracy, szczególnie jeśli współpracujesz z muzykami klasycznymi, oczekującymi konkretnego zapisu nutowego. To zupełnie inne doświadczenie kiedy grasz z grupą kumpli - improwizatorów albo kiedy tworzysz muzykę na swoim laptopie. Wszystkie te składniki są częścią jednej dużej sumy. Jako ktoś kto gra na klawiszach, miałem całe spektrum możliwości : zespoły kameralne, orkiestry, kompozycje dla wokalistów, tancerzy, opera, Broadway...Zaczynasz dostrzegać, że muzyka to wiele światów.

MF: Ktoś powiedział, że kreatywność to ilość reguł o których człowiek potrafi zapomnieć, albo to, ile granic potrafisz przekroczyć. Myślisz, że to prawda ? O ile w ogóle możemy mówić o granicach w muzyce.

UC:  Muzyka ma takie granice jakie nakładają na nią ludzie. Niektórzy artyści myślą o ich przekraczaniu, niektórzy o robieniu tego czego chcą, nie mając do końca świadomości jak to zdefiniować.  To proces  podobny do tworzenia rzeźby, masz pewną strukturę, patrzysz na nią  i nieustannie modyfikujesz. Dla mnie to po prostu wiele dróg i sposobów na jakie możesz ją przekształcić, pewne spektrum. W niektórych projektach, gdy piszesz,  masz dużo kontroli, w niektórych zostawiasz drzwi otwarte. Jeśli mówisz o granicach, jest dużo ludzi, którzy są bardzo świadomi podziałów w stylach, i słysząc konkretny gatunek muzyki myślisz sobie, że coś tu pasuje, a gdzie indziej nie. Jest dużo takich sytuacji kiedy musisz eksperymentować. Tak jak np. poeci, niektórzy z nich piszą, ale wielu to też świetni improwizatorzy. Myślę, że obie drogi są dobre.
 Jazz to teraz bardzo duże słowo, wiele stylów. Niektórzy mówią, że kompozycje które napisałem dla kwartetu smyczkowego to nie jest jazz, bo nie są swingujące...Dla mnie esencją jazzu jest struktura i improwizacja na wierchu tej struktury, którą może być rytm, tekstura, seria akordów.  Z kawałków tworzysz architekturę, budynek , zaczynasz czuć otaczającą przestrzeń, rozumiesz co się dzieje, być może inni poczują to samo.

MF: Jednak nigdy nie mamy pewności jak ludzie zareagują na to co robimy.

UC: Chciałbym, żeby ludzie w ogóle reagowali na muzykę, czuli emocje. Możesz mieć pewną ideę podczas tworzenia, a okaże się, że ktoś odbiera to w sposób zupełnie odmienny, wciąż jednak sądząc, że to jest dobre. Niektórym może wcale się to nie spodobać, bo nie brzmi to w sposób w jaki myślą, że powinno brzmieć. Niekiedy ciężko to zaakceptować, ale chyba najważniejsze jest czerpanie radości z tworzenia i współpracy z innymi muzykami, może publiczność to dostrzeże. Nie wiem jak to będzie po 24 muzycznego maratonu, może część będzie zmęczona i powie "oh , nie mogę już tego słuchać" (śmiech).

MF: Myślisz, że koneserzy tej muzyki, mają pewien rodzaj "jazzowej cierpliwości" ?
Twoje kompozycje są przecież dość wymagające.

UC: Właściwie to trudne pytanie. Tak, na pewno istnieją ludzie, którzy są fanatykami, ale są też tacy, którzy lubią konkretny rodzaj jazzu, a innego nie mogą znieść. Nie chcę, aby ludzie nie lubili tej muzyki, ale w pewnym momencie tworzenia - nie żeby to było nieistotne- nie myśli się, czy im się to spodoba czy nie. Jeśli mówmimy o moich doświadczeniach to  grałem Mahlera, potem szedłem do chłopaków z Bedrock, następnie Straight Ahead Trio i w końcu pracowałem z kwartetem...to przecież cztery różne rzeczy. Może być tak, ze Ci którzy lubią jazz nie będą słuchać Lutosławski Quartet, tym którym podoba się Lutosławski może nie spodobać się Bedrock. I dla mnie jest to w zupełności ok, akceptuje to.  Jeśli chodzi o mnie, robię to, bo to lubię.

MF: Wspomniałeś o Mahlerze, masz jakąś receptę na to jak przerabiać klasyki, co Cię inspiruje?

UC: Klasyczne kawałki staram się tworzyć na różne sposoby. Na przykład w Mahlerze chodziło o to, że jego muzyka ma w sobie wiele innych "muzyk" i trudno jest się odnieść do którejś z nich konkretnie. Moim pomysłem na Mahlera było studiowanie jego muzyki i osobowości oraz włączenie tych właśnie "muzyk" do  sposobu grania.  Jeśli zaś chodzi o Wariacje goldbergowskie Bacha, to tworzyliśmy improwizacje opartą na konkretnej harmonii. Bach stosował w nich dużą różnorodność, więc chciałem tworzyć w podobny sposób. Jeśli on robi gigue czy sarabandę, ogólnie muzykę do tańca, to ja zrobię powiedzmy mambo albo tango. W tym wypadku chodzi już nie tyle o osobowość, co bardziej o  motyw i kreowanie czegoś spontanicznie, na jego podstawie.  Na przykład Wagner dużo pisał o Wenecji, kochał to miasto. Kiedy tam pojechałem i zobaczyłem zespoły grające wiele różnych utworów , pomyślałem jakby to było gdyby grali Wagnera. Ci muzycy nie byli improwizatorami. więc stworzyłem aranżacje bez improwizacji. Powiedzieli mi że "nie przekręcają kartek" więc każda aranżacja musiałaby mieć 2 strony, nie więcej, dlatego w końcu  zatrudniłem własnych muzyków. Stąd w projekcie ostatecznie nie nie było improwizacji a rearanżacja.

MF: Reanranżacja, ale czasem używa się też sformułowania dekonstrukcja, czyli zostając w klimatach muzyki jako budynku, to rodzaj architektury jaką reprezentuje Frank Gehry. Myślisz, że jesteś trochę takim Frankiem Gehrym muzyki klasycznej?

UC:  Wiem, że w muzyce jest długa tradycja, nie tylko rearanżowania, ale także parafrazowania.
Parafraza była używana z praktycznych względów, zanim pojawiły się odtwarzacze, ludzie grali muzykę kameralną np. na fortepianie i był to jedyny sposób aby ją usłyszeć. Jest szereg osób, które brały motywy klasyczne, lub z opery, upiększały je i w pewnym sensie była to jakaś improwizacja bazująca na tych motywach. Jest dużo takich przypadków w historii, więc to co robie na prawdę nie jest niczym nowym.

MF: A jak Ci się pracowało z muzyką Chopina?

UC: Och bardzo mi się podobało, to właśnie robiłem będąc pierwszy raz we Wrocławiu z polskimi muzykami, jednak w tym projekcie bardziej czułem się jako pianista grający w grupie, która już coś wykreowała.  Oni z resztą grali już takie koncerty wcześniej, jedynie w partiach solowych prezentowałem coś swojego. A Chopin jest niesamowity! Kiedy byłem młodym chłopakiem i dużo ćwiczyłem , moi nauczyciele mówili mi " staraj się zrozumieć czym jest harmonia"  a u Chopina, ta harmonia była tak bogata, oryginalna, głęboka... że spędziłem dużo czasu aby rozwikłać zagadkę jak on to robi.  Ponadto fakt, że napisał to w latach 30tych, dziewiętnastego wieku , porównując co działo się wtedy w muzyce, to co tworzył, było zdumiewające. Wprawdzie jeszcze nigdy nie robiłem własnego projektu z muzyką Chopina, ale wiem, że inni muzycy jazzowi zajmowali się tym , zatem jest bardzo ważną postacią.

MF: Wspomniałeś o nauczycielach, czy było to w pewien sposób dla Ciebie stresujące kiedy zdobywałeś swoją muzyczną edukację?

Myślę, że wiem o czym mówisz. Wracając do tamtych czasów, było tak, że aby skończyć z  uniwersytet trzeba było zdać dużo testów, a jeden z nich nazywał się "upuszczenie igły" i polegał na tym, że puszczano fragment utworu, który musiałeś rozpoznać. Mogło być to dosłownie wszystko. Podczas przygotowań, miałem swego rodzaju pewne szczególne muzyczne doświadczenie. Zacząłem od słuchania utworów, w taki sposób, jak powinno się to robić, czyli od początku do końca. Potem zrobiło się bardziej nerwowo, brałem 80 nagrań i bum, bum, bum! W końcu, paradoksalnie zacząłem wszystko rozumieć, i natychmiastowo rozpoznawać "O! To jest Mozart, to Haydn, wczesny Beethoven, Strauss". Zastanawiałem się dlaczego tak jest, aż w końcu dotarłem do punktu, kiedy zwyczajnie byłem szczęśliwy. Dało mi to różne odczucia co do  wszystkich stylów, sposobów w jakie możesz je zagrać, usłyszeć. Może nie jest to do końca odpowiednia metoda na słuchanie  muzyki, troche i- podowa, komputerowa, jaką stosują moje dzieci, bardzo niecierpliwa...ale nie jestem już na studiach, więc nie muszę się o to martwić.

MF: No tak, teraz coraz rzadziej słucha się całych albumów, raczej pojedyncze mp3.


Sam tego doświadczyłem, kiedy byłem w Rosji, spotkałem muzyków, którzy mówili mi o dawnych czasach, kiedy mieli jeden LP, dzielili się nim i zapamiętywali. Ja sam też uczyłem się z longplay'ów. Teraz młodzi muzycy mają całe gigabajty utworów. Ale to ich świat. Wiesz, myślę, że to wspaniałe, że muzyka jest teraz tak dostępna i możesz znaleźć dosłownie wszystko, nawet przez przypadek.  Ale masz racje, pozmieniało się, teraz znajdujesz informacje przez jedno kliknięcie, więc to bardzo dobry czas dla ludzi zainteresowanych poszukiwaniami. Być może dla niektórych, taka strona na YouTubie to rodzaj utrzymania kontaktu z ludźmi, niektórzy lubią interakcje, inni zamykają sie w swojej kabinie w lesie i tworzą w izolacji.

MF: A w jaki sposób Ty osiągasz kontakt z odbiorcami? Jak pracujesz?

 Dla mnie najważniejsze jest aby znaleźć czas kiedy możesz tak na prawdę pracować. Jeśli wciąż podróżujesz, musisz nauczyć się koncentracji. Pomocnym jest żeby starać się robić coś po trochu każdego dnia, wtedy Twoja podświadomość zaczyna nad tym pracować, i to się rozwija. Nabierasz więcej pewności, kiedy zauważasz, że coś zaczyna się dziać. Czasem spojrzysz na to i stwierdzisz, że to jest do wyrzucenia. To taka praca trochę jak z mięśniem. Oczywiście jest też czas kiedy idziesz ulicą i nagle wpada Ci coś do głowy, ale i tak musisz to potem napisać. To zawsze jest trudne. Aby osiągnąć zadowalający efekt, musisz mieć cierpliwość i nad tym pracować. Nawet jeśli nie masz ochoty tworzyć, jednak to robisz, eksperymentujesz, sprawdzasz jak to brzmi.

MF: Czy był jakiś projekt, który stanowił dla Ciebie największe wyzwanie?

UC: One wszystkie są wyzwaniem na swój sposób. W niektórych klasycznych projektach samo fizyczne przeniesienie np. Wagnera na aranżacje dla zespołu, to masa roboty. Kiedy robiłem projekt bazujący na historii Nowego Jorku,  chodziłem do muzeów, oglądałem zdjęcia, słuchałem nagrań...Ilość materiału była przygniatająca. Zajęło mi to sporo czasu,  aby stworzyć nagranie przypominające przechadzkę po NYC. Masz sporo punktów widzenia, możesz wciągnąć w również swoich przyjaciół i w końcu coś zaczyna zbierać się w jedną całość. W przypadku wariacji goldbergowskich samo logistycznie zebranie materiałów od  ludzi było wyzwaniem. Czasami musisz też mieć czas aby ćwiczyć, jeśli chcesz zaadaptować coś  na własny styl grania. Siadasz i myślisz sobie "cholera, to jest trudne", wracasz do momentu kiedy miałeś 7 lat i zwyczajnie ćwiczysz. Ale lubię to! Lubię współpracę z muzykami,  nie zawsze dasz rade zrobić coś samZ drugiej strony potrzebujesz też  czasu sam na sam ze swoją muzyką.

MF: Słuchając Twoich płyt, repertuar może zdumiewać. To trochę jak z bombą, którą zrzucasz i sklejasz wszystko z kawałków, sposób w jaki to robisz  to jakiegoś rodzaju instynkt?

UC: Możesz to robić na wiele sposobów, w jazzie lubię rytmikę i energię, a transformacja polega tylko na rytmicznej modulacji. Dodawanie improwizacji, szczególnie w muzyce klasycznej, to idea nieakceptowana w dużej grupie osób. Ludzie mogą być przyzwyczajeni do słuchania Mozarta w taki a nie inny sposób, i nagle słyszą coś, czego się nie spodziewali. Inni patrzą na to jako jedynie strukturę pokrytą  improwizacją , która jest przecież metaforą wolności  Kiedy gram z trio, to po prostu gram i nie definiuje sposobu w jaki to robie. Niektórzy, szczególnie w świecie jazzu czują potrzebę pewne rzeczy określać, wciąż debatują na temat kierunku jaki dana osoba obiera, do jakiej szufladki ją włożyć. Może w ich umysłach jako słuchaczy istnieje silna świadomość stylu. Chcą czuć różnicę miedzy jazzem amerykańskim i europejskim, jazzem starszej i nowszej generacji, z tego czy innego miasta. Ludzie chcą tworzyć takie rozróżnienia, lubią to.  Jest dużo sposobów żeby zrobić pierogi i podawać je. Jeśli jesteś dumny że w u Ciebie w domu pierogi robi się tak to ok, możesz być tym podekscytowany, debatować, ale w momencie kiedy zaczynasz mieć na tym punkcie obsesję, nie zapominaj, że to tylko pierogi. Trzeba mieć elastyczny umysł.
Każdy ma prawo twierdzić,  że coś mu sie podoba albo nie, nie ważne czy wie dużo o muzyce czy nie. Taki jest świat, w którym funkcjonujemy.
Muzyka jest bardzo dziwna, bo jest abstrakcyjna ,również emocjonalna, poruszająca, łamiąca serce. Ludzie reagują na nią z wielu powodów. Koniec końców musisz polegać na odczuciach własnych odczuciach i ludzi z którymi pracujesz. Jeśli publice się to podoba to jeszcze lepiej.


Chciałbym jeszcze zapytać, czym zajmujesz sie teraz, jakie są Twoje pomysły na dziś, idziesz bardziej w nowoczesną muzykę?

Pracuję z różnymi grupami, nad kompozycjami które zaprezentujemy może w następnym roku, robie też trochę więcej elektroniki do projektu który wkrótce skończymy. Sporo czasu też minęło odkąd znów zacząłem grać w  trio,  nie wiem czy w trasie jest przewidziana polska, ale gramy w Europie w lutym. Ponadto piszę więcej muzyki na kwartety smyczkowe. Dwa lata temu nagrałem z Arditti String Quartet 12 kaprysów, teraz następne 6 z Lutosławski Quartet, jest jeszcze inny kwartet z Kanady i kolejne 6 kawałków, czyli w sumie 24. Liczba symboliczna, w końcu Paganini też miał 24 kaprysy. Interesujące jest to, jak robisz jedną rzecz i ona prowadzi do następnej ,  zawsze słuchałem kwartetów smyczkowych, ale nie myślałem że będę z nimi tak dużo grał. No i oczywiście grywam też jako sideman. Zaś jeśli chodzi o Bedrock, to muzycy z tej grupy są bardzo zajęci i przeprowadzili sie z Nowego Jorku.  W każdym razie pracuje teraz nad czymś elektronicznym , zobaczymy jak to wyjdzie.

Ok w takim razie, trzymam kciuki!

sobota, 28 stycznia 2012

Jak to jest z tą równowagą? - "Equilibrium" Maciej Obara Quartet

Equilibrium to bardzo ładne słowo, spotykamy je w wielu dziedzinach, a oznacza, mniej więcej, stan idealnej równowagi, balans, brak wachań, ops , przepraszam, wahnięć...Ogólnie rzecz ujmująć: pani Temida, nawet z zawiązanymi oczami, czuje, że jej atrybut w takim właśnie equllibrium się znajduje, albo powinien znajdować, w utopijnej wizji świata bez konfliktów :)
Swego czasu powstał też film, w którym wszelkie uczucia były zabronione, aby uchronić ludzkość od wojny.
...Matthew Ship, też chyba szukał gdzieś we wszechświecie swjego aurea mediocritas .

Płytę o takim właśnie tytule w listopadzie 2011 wydał młody i bez wątpienia utalentowany saksofonista z Jeleniej Góry - Maciej Obara w projekcie z kwartetem, do którego zaprosił niesamowitego Dominika Wanie na fortepianie, Macieja Garbowskiego na kontrabasie oraz Krzysztofa Gradziuka za bębnami.
Udało mi się pojawić na premierowym koncercie podczas Jazztopadu i muszę przyznać, że zrobił on na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie dlatego, że nowoczesny jazz to jak najbardziej mój typ, a jeszcze do tego rodzimy -no to już nie ma dyskusji,wobez tego jestem bezsilna, rozsiadam się w fotelu i po prostu się poddaje.
Mimo, że miało to miejsce dwa miesiące temu i wspomnienia raczej już mgliste,ale emocje były, i to o całkiem sporej amplitudzie. Muzyka pełna dysonasów, ugięć, zwrotów... trochę jak chodzenie po linie. Saksofon instynktownym i nieprzewidywalnym brzmieniem jakby chronił przed upadkiem, niczym napinane przez akrobatę mięśnie, zaś fortepian Wani pozwalał nieco harmoniczniej po wspomianej linie( albo może pięciu linach :) ) spacerować. Panowie rozpoczęli bezkompromisowo (oczywiście w pozytywnym sensie), potem stopniowo z chaosu rodził się jakiś porządek, tylko po to żeby znów na końcu zostać zburzonym. Piękna destrukcja panowie, ale tytuł equilibrium na pewno będzie mi się już zawsze kojarzył bardziej przewrotnie, wywrotnie albo wręcz wywrotowo.


wtorek, 10 stycznia 2012

Wstrzymał Ziemię, Ruszył Słońce - premiera "Solar Ring"


Nie znoszę niedziel, po pierwsze bo są okrutnie leniwe, długie i nudne, po drugie - przez chrześcijańskie obyczaje,które wykształciły w nas ewolucyjny brak przystosowania do jakichkolwiek przejawów aktywności innych niż jedzenie i leżenie do góry brzuchem. Jednak tę niedzielę akurat muszę usprawiedliwić, ponieważ na moje uszy spłynęło małe błogosławieństwo. Z głośnika objawiło się piekielnie dobre "Resume" Macieja Fortuny (trąbka), któremu towarzyszył Piotr Lemańczyk na kontrabasie i Frank Parker na perkusji. Trójkowe słuchowisko okazało się być koncertem premierowym i uświadomiło mi moje kretyństwo, którego dowodzi fakt, że na audycję trafiłam zupełnie przypadkiem. Ach, gdyby tylko mogła się nigdy nie kończyć!
Wgryzając się bardziej w słodki miąższ tegóż rajskiego owocu opowiem krótką przypowieść o f/Fortunie, bynajmniej nie toczącej się kołem :
Maciej w światku muzycznym na dobre odcisnął swój ślad zaledwie 2 lata temu, a zdążył już tyle namieszać, co wąż w niewieściej głowie Ewy. Pierwsza autorska płyta w 2009, dwie kolejne w 2010, następne dwie w 2011 i jeszcze jedna na sam początek /ponoć naszego ostatniego w życiu/ roku. Trzeba przyznać, że człowiek to pracowity ( ciekawe swoją drogą co porabia w niedziele :) )
Powiązany głównie z Poznaniem (ukończone studia prawnicze!) i Wrocławiem (Akademia Muzyczna) koncertuje, nagrywa , improwizuje, występuje zarówno jako solista jak i  lider 3 zespołów:
tria, quartetu i quintetu. Można? Można! A tutaj link dla tych, dla których los nie był tak łaskawy jak dla mnie:




Panowie zaprezentowali materiał z płyty "Solar Ring", absolutnej świeżynki, która weszła do sklepów zaraz na drugi dzień. Przyznaję - po takiej uczcie zapragnęłam ów słoneczny krążek nabyć,jednak niestety jak zwykle trzeba było sobie postawić pytanie : dlaczego tak dużo miesiąca do końca pieniędzy?"


niedziela, 8 stycznia 2012

Rozpocznijmy rok od rozczarowań, czyli co się stało z Portico Quartet?

Tutułem wstępu :
Portico Quartet odkryłam w 2010 roku, na koncie mieli już trzy świetne płyty :
Knee deep in the North See (2007)
Black & White Sessions (2009)
i najświeższą : Isla (2010)
Czym mnie zachwycili ? Znakomitym połączeniem nowoczesnego n i e p o k o j ą c e g o jazzu z trip hopem, prosto z Londynu, saksofon tenorowy i sopranowy, perkusja i bas, a to wszystko podszyte dźwiękiem - Panie i Panowie:  hang-drumu . Ich muzyka budziła emocje z pogranicza apatycznej rozpaczy, irytacji i poetyckiego lirycznego zawodzenia, jednak podane w możliwie tak delikatny sposób, że aż można się rozpłynąć.Z resztą co będe się rozwodzić, oto oni:



Tu nieco nowsze poczynania, czuć nieśmiałe zwrócenie się w elektroniczną stronę, ale wciąż na +


Pamiętam też doskonale koncert na Warsaw Jazz Summer Days, studencki bilet za 30 PLN, drugi rząd i 6godzinny maraton z jazzem - lepiej być nie może. Właściwie poszłam na ten festiwal tylko po to aby usłyszeć mój ulubiony brytyjski zespół, który to koncert był nota bene pierwszym i otwierającym cały festiwal. (Tego dnia wystąpili jeszcze MOPDTK, czyli Mostly Other Peoople Do The Killing, trzeba przyznać, że nazwa chwytliwa, a muzyka ? No cóż, to był gwałt, jeśliby porównać ten festiwal do wściekłego psa to zdecydowanie oni byli sosem tabasco...na końcu już tylko malinowy , delikatny, wygładzający zszarpane nerwy, klasyczny Pharoah Sanders) No ale wracając do wódki - wczoraj zgorzkniała mi na dobre. Bo proszę sobie wyobrazić grymas na mojej twarzy po przełknięciu czegoś takiego :



Nie rozumiem, dlaczego ta dziewczyna im to zrobiła i dlaczego oni się na to zgodzili i czy dręczy i kac moralny, ale co wiem to to, że ten drink zdecydowanie powinien być schłodzony...Mam nadzieję, że to tylko chwilowe eksperymentowanie, które skłoni ich do tego, aby z powrotem obrać właściwy kierunek i do koktajlu PQ dolewać jedynie odrobinę innych trunków, nie zmieniając całej bazy.

Edit : Ok , właśnie dowiedziałam się, że na przełomie marca i kwietnia odwiedzą Wrocław, Gdańsk i Warszawę, a trasę będzie patronować jazzarium! (portal, do którego pisuje)
Przy takim obrocie spraw jestem w stanie wybaczyć im ten mały wybryk i już grzeje miejsce w pierwszym rzędzie. Oczywiście nie omieszkam zdać dokładnego raportu, a wobec tej grupy na pewno będę bardzo wymagająca, więc ...Potico, lepiej sie postarajcie!