poniedziałek, 15 grudnia 2014

Jazztopad etnicznie i awangardowo wkracza w drugą dekadę

Jedenasta odsłona wrocławskiego festiwalu przybiera mniejszy rozmach niż ubiegłoroczny jubileusz, jednak niezmiennie serwuje porządną dawkę ambitnej muzyki. W tym roku były to nowoczesne eksperymenty, tradycja przeplatająca się z awangardą i ożywcza energia młodych zespołów. Muzyczne podróże poza Europą, objęły Stany Zjednoczone, Etiopię, Turcję i Koreę Południową ukazując różne oblicza muzyki z najdalszych krain. 

Nate Wooley – eksperymenty ze współczesnością i historią


Na wieść o tym, że Nate Wooley przyjeżdża do Polski ucieszyłam się niezmiernie, bo to postać niezwykle ciekawa jeśli o nowojorską scenę idzie. Trębacz ten wykracza poza horyzont dźwięków przyjemnych, a swoim brzmieniem balansuje między tym co wygodne i niewygodne w muzyce.
Jego unikalny styl improwizacji poznałam przy okazji płyty pt. Stem nagranej z portugalskim RED Trio, wydanej przez wytwórnię Clean Feed. Z tym samym trio koncertowali również nasi wrocławscy eksperymentatorzy : Gerard Lebik i Piotr Damiasiewicz. Wartym uwagi momentem w karierze Wooleya był duet z Peterem Evansem z MOPDTK, kiedy to panowie poruszali się w estetyce noisu i bezlitośnie przetwarzali dźwięk trąbki przez elektroniczne przetworniki. Kontekst postrzegania trąbki został wtedy doszczętnie zdemolowany. Nie jest to oczywiście wszystko, bo ze swoim sextetem Wooley eksploruje historyczne rejony jazzu starając się wykraczać poza tradycję swojego instrumentu. O współpracy z artystami, takimi jak Jon Zorn i Anthony Braxton nawet nie wspominam.
Od razu było wiadomo, że ten artysta musi nas czymś zaskoczyć, tym bardziej, że dał się namówić na napisanie premierowej kompozycji dla Jazztopadu. Premiery to coś, co ten festiwal wyróżnia i pozwala słuchaczowi poczuć wyjątkowość koncertów. Podczas pierwszej części występu zaprezentowany został utwór „Psalms from Hell” .Trębaczowi towarzyszyła na scenie sopranistka Megan Schubert i Festival Cello Ensemble. Dlaczego taka konfiguracja? Wooley od dawna planował współpracę z Schubert, a kwartet wiolonczelowy polecił mu jego sąsiad, Tony Malaby, który gościł na Jazztopadzie rok temu. Z Malabym występował akurat Polish Cello Quartet, ale jego połowa (Wojciech Fudala i Tomasz Daroch) pozostała niezmienna. Dołączyli do nich Jan Skopowski i Agnieszka Kołodziej.
Kompozycja Psalms from Hell okazała się przekładańcem duetów i partii solowych, poszatkowanych ciszą nadającą redukcyjnego wydźwięku dziełu. Ani na chwilę nie spotkały się w tym samym momencie wokal, trąbka i kwartet. Jak żartował Wooley, pewnie trąbka nie stawała na drodze wiolonczeli, gdyż na tym właśnie instrumencie gra jego żona. Psalmy z Piekła wybrzmiały w stylistyce muzyki współczesnej, a właściwie muzycznej drugiej awangardy, z efektami sonorystycznymi i przyprawiającym o dreszcze głosem sopranistki.
Szczerze mówiąc chyba nie nazwałabym tego popisem nowoczesnej wirtuozerii, choć ciężko to ocenić, kiedy się właściwie nie ma odpowiedniej wiedzy. Na pewno jest to muzyka, a w zasadzie dźwięki, do rozumienia, a nie słuchania. Widać tu dużą oszczędność w środkach, jednak nie wiem czy nie zbyt dużą, Wooleya właściwie było w tej kompozycji najmniej. Przyznam szczerze, że czegoś takiego się nie spodziewałam. Ale czy przypadkiem to nie jest właśnie cały Wooley – nieprzewidywalny wizjoner? W istocie, przecież udało mu się osiągnąć efekt zaskoczenia, pytanie tylko czy to zaskoczenie było pozytywne.
Druga część koncertu z kwintetem była za to bardzo „jazzy”. Wzięto na warsztat wczesną muzykę Wyntona Marsalisa, rozbijając ją na czynniki pierwsze i składając na nowo, na zasadzie „jak by to brzmiało 30 lat później”.  To bardzo ciekawe, bo przecież Wynton Marsalis to człowiek, który najchętniej jazz wcisnąłby w encyklopedyczną definicję, przez co środowisko jazzowe raczej za nim nie przepada. Z Wooleyem jest natomiast zupełnie odwrotnie – poszukuje siebie w jazzie i ma świadomość złożoności tego gatunku i nieskończoności muzyki jako takiej. Postanowił odnieść się do Wyntona Marsalisa, bo jak mówi, jego wczesne nagrania miały na niego duży wpływ. Nagranie Black Codes (From The Underground) z 1985 roku dostał w wieku 12 lat i nadal jest jego ulubionym albumem. To co robi raczej nie jest próbą odnalezienia jakiejś nieodkrytej jakości w jazzie, nie ma to być też żart z Marsalisa, a jedynie  poszukiwanie siebie względem jego muzyki.
Na koncercie znalazło się kilka utworów ze wspomnianej płyty, takich jak „For Wee Folks”, „Phryzzinian Man” czy „Delfeayo’s Dilemma”, a także kompozycje z ostatniego krążka (Sit In) The Throne of Frienship, czyli „Plow” i „Executive Suits” (W składzie powiększonym o tubistę Dana Pecka). W 2011 roku kwintet nagrał pierwszą wspólną płytę, która była projektem poświęconym kobietom z życia Nate’a. Na Jazztopadzie zaprezentował postać swojej opiekunki Eunice kawałkiem „Pearl”, w którym sekcja dęta usunęła się na chwilę w cień i prym wiódł Mat Moran na wibrafonie, a towarzyszyli mu Einvind Opsvik na kontrabasie i Harris Eisenstadt na perkusji. Drugi utwór był poświęcony żonie, podczas „Shanda Lea” zabrzmiały już tylko instrumenty dęte, oczywiście Wooley na trąbce i fenomenalny Josh Sinton na klarnecie basowym. Przyznać muszę, że to ujazzowione oblicze Wooleya zdecydowanie bardziej mi się podobało, a premiera okazała się być projektem może i uszytym na miarę, ale raczej nie moją.

Wadada Leo Smith – koncert z przekazem

            Kolejny trębacz, Wadada Leo Smith to artysta – myśliciel. Wierzy, że sztuka może zmieniać świat, a muzyka to nadludzki język, pozaziemski twór. Lubi dużo opowiadać o znaczeniu swoich dzieł i całej filozofii, która temu towarzyszy i choć nie wszyscy potrafią za nim nadążyć, to kiedy zaczyna grać dzieją się rzeczy magiczne. Smith skomponował na festiwal utwór pt. „Solidarity” mający ścisły związek z polską Solidarnością. (Pełny tytuł: „Solidarity – the rights and duties of labourer and a condition of workers”.) Kompozycja ta ma być częścią nowego cyklu, nad którym pracuje Wadada. Ma on dotyczyć tematyki walki o prawa obywatelskie i równość społeczną w globalnym kontekście. Jeśli chodzi o grunt amerykański, taki cykl już powstał i jest to życiowe dzieło Smitha, które tworzył na przestrzeni aż 40 lat. „Ten Freedom Summers” zawiera 22 utwory i aby je zagrać trzeba by było 3 dni koncertu, ponieważ trwa około 9 godzin. Traktuje o historii walki Afroamerykanów o prawa obywatelskie, od sprawy Dreda Scotta po Martina Luthera Kinga.
W pierwszej części koncertu zostały zaprezentowane fragmenty tego cyklu – „Freedom Summer”, „Democracy” i „Buzzsaw” . Smith przyjechał do Wrocławia nie tylko ze swoim złotym kwartetem (Anthony Davis – fortepian, John Lindberg – kontrabas, Pheeroan akLaff - perkusja), lecz także z artystą wizualnym Jessem Gilbertem. Na jego kreację artystyczną składał się obraz z kilku kamer porozstawianych w sali filharmonii, montowany na żywo i przeplatany archiwalnymi zdjęciami przedstawiającymi historię ruchów wolnościowych Afroamerykanów. Wszystko zespolone było płynącą, rozedrganą grafiką podążającą za rytmem muzyki. Do „Solidarity” użyte zostały znane kadry z lat 80., a także fotografie z podobnych wydarzeń z innych zakątków świata. W tej kompozycji kwartetowi towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna NFM pod batutą Adama Klocka. (Tak, tego samego, który zaprosił Włodka Pawlika do projektu „Night in Calisia” nagrodzonego Grammy). Partie grane unisono przez orkiestrę symbolizowały grupę społeczną i jedność, zaś gra kwartetu miała być znakiem jednostki i indywidualności. Te dwie grupy muzyków, które wywodzą się z różnych praktyk, potrafiły stworzyć piękną i spójną całość. Na szczęście artyści uniknęli zbytniego patosu, choć oczywiście wiadomo było, że utwór o takiej tematyce będzie w jakiś sposób podniosły. Jednak gdyby ktoś przyszedł na ten koncert zupełnie nieświadomy o czym jest utwór i jakie rzeczy robi Wadada Leo Smith usłyszałby po prostu porywającą, nowoczesną i niezwykle ciekawą kompozycję. Śmiało mogę powiedzieć, że była to najlepsza premiera Jazztopadu i jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji. Wada Leo Smith okazał się być otwarty na dialog, zadawał pytania, entuzjastycznie podchodził do interakcji z ludźmi, nie wzbraniał się przed wspólnym selfie po koncercie, a zamiast bisu powiedział do orkiestry „Let’s get outta here”. Cudowny człowiek.

Erik Friedlander – muzyka osobista

Pozostajemy w konwencji muzyki i obrazu. Nie tylko dlatego, że Erik Friedlander specjalizuje się w muzyce filmowej i teatralnej i nie tylko dlatego, że film z jego muzyką „Nothing on Earth” można było obejrzeć w kinie NH przed koncertem. Przede wszystkim obraz jawił się jako wspomnienia z dzieciństwa wiolonczelisty, w postaci zdjęć autorstwa jego rodziców, uznanych fotografów – Lee i Marii Friedlanderów. Co jakiś czas zdjęcia mieszane były z ulotnymi i nostalgicznymi filmami drogi Billa Morrisona, przedstawiającymi przemykające krajobrazy. Ten nastrój i tematyka będą towarzyszyły widowni przez większość koncertu, bowiem sama muzyka, była w dużej mierze romantyczną narracją, całość wykonywana solo. Niesamowicie intymny i urokliwy był to koncert. Erik Friedlander do każdego utworu i serii zdjęć dodawał jakąś opowieść z rodzinnych podróży, kiedy każdego lata jeździli pickupem tysiące mil po całej Ameryce. Większość kompozycji pochodziła z albumu Block Ice and Propane. Poznaliśmy momenty zabawne, jak podczas krótkiego i pełnego przerysowanego dramatyzmu „Cold Chicken” zainspirowanego kłótnią Lee Friedlandera z właścicielem knajpy, w której podano nieszczęsnego zimnego kurczaka, lub „Airstream Envy” o zazdrosnym spojrzeniu na nowoczesne przyczepy, którymi niestety nie mieli okazji podróżować. „Pressure cooking” zadedykowany był wbrew pozorom nie tylko ponadczasowemu szybkowarowi, lecz także ogólnie wszystkim rodzinom. Kiedy okazało się, że utwór zaczyna robić się mroczny, wyszło na jaw, że tak naprawdę chodzi o napięcie, które narasta podczas przebywania ze sobą cały czas przez ponad 2 miesiące. W krainy rozmyślań i nostalgii zabrały „Yakima” – kompozycja dedykowana wujkowi Neo, „Road Weary” i „Solitaire”, mówiący o tym, jak podczas wielogodzinnej jazdy samochodem młody Erik zastanawiał się nad mijaniem kolejnych miast jako niewidzialny obserwator, przed którego oczami przemykają  życiorysy innych ludzi, nie mających świadomości jego istnienia. Pierwszą część koncertu symbolicznie zakończył „Night White” o powrocie do domu nocą, nadciągających ulicznych lampach, bilbordach i przerywanej białej linii na drodze oraz wewnętrznym dialogu, który ze sobą prowadził młody Erik Friedlander, swoistego snu na jawie. Za pomocą wiolonczeli, zdjęć i opowieści z dzieciństwa zyskał sobie sympatię wielkości sali filharmonii i każdy chyba troszeczkę się poczuł, jakby był jego bliskim kolegą. Chyba nie spodziewał się, że już po pierwszej części będzie dawał bis, a było nim „Serene” Erica Dolphy’ego.
            Po przerwie przyszła pora na ostatnią już premierę tej edycji. Kompozycja „Kore” swoje źródło ma w micie o Demeter i Korze. Utwór ten napisał Friedlander dla swojej żony, która zmarła 3 lata temu. Demeter rozpaczała po utracie córki porwanej przez Hadesa i radowała się na jej powrót, wówczas życie na ziemi okresowo zamierało i rodziło się na nowo. „Kore” to opowieść o cierpieniu i smutku po utracie bliskiej osoby, ale także odrodzeniu się miłości, lecz w innej postaci – sennych marzeniach. Estetyka tego utworu była bardzo teatralna i dosłowna, a więc było można usłyszeć chociażby szum drzew, jakąś gonitwę, spotkanie i szereg innych motywów. Zaangażowany został cały sztab dźwięków orkiestry, od smyczków po bębny.
Idea jest oczywiście piękna i nie śmiem jej krytykować, tak samo wykonania utworu w konkretnej stylistyce, która niesie za sobą takie a nie inne brzmienie. Jednak po pełnym uroku solowym koncercie ta mnogość instrumentów i rozmach spowodował, że w miejsce przyjemnej tęsknoty po pierwszej części pojawiła się otoczka bajkowo-magiczna, która pewnie miała pozostawić rozpogodzony nastrój. Osobiście wolałabym zostać w nocnej podróży z „Night White”. Ale o czym ja w ogóle mówię. Friedlander dostał kilkuminutowe owacje na stojąco. Jak tu się nie zakochać?

Mulatu Astatke – roztańczona Etiopia

Ukoronowaniem pierwszego weekendu festiwalu był koncert Mulatu Astatke - absolutnego mistrza wibrafonu, człowieka, który rozsławił na świecie etiopskie dźwięki i przełożył je na język jazzowy doprawiając rytmami latynoskimi. Do Wrocławia przywiózł ze sobą znakomitych muzyków ze Steps Ahead Band. Wszyscy zgromadzeni są wokół sceny londyńskiej, albo mają z tym miastem coś wspólnego. James Arben (saksofon, klarnet basowy, flet poprzeczny) współpracował już z Mulatu w grupie Heliocentrics, na koncercie wraz z Byronem Wallenem (trąbka) tworzyli najbardziej towarzyski i roztańczony duet, a ich soczyste solówki pojawiały się w niemal każdym utworze. Great John, czyli John Edwars – kontrabasista samouk, dawał może mniej solowych popisów, ale za to najbardziej szalonych i ekscentrycznych, przy których nie dało się usiedzieć spokojnie na miejscu. Richard Olatunde Baker, z wykształcenia inżynier dźwięku, dbał o etniczną oprawę muzyczną na perkusjonaliach i bębnach afrykańskich. Kolejni dwaj muzycy mogą być znani z innych projektów, w których uczestniczą. Wiolonczelista Ian Burdge współpracował między innymi z Sade, Florence + The Machine czy Goldfrapp, a pianistę Nicka Ramma skojarzą fani The Cinematic Orchestra. Za bębnami zasiadał Tom Skinner związany z muzyką elektroniczną, jego remixów można posłuchać na Soundcloudzie pod nazwą „Hello Skinny”.
Koncert zaczęli z impetem, początkowe kilka taktów na scenie znajdował się sam band, po czym Arben zapowiedział główną gwiazdę wieczoru. Mulatu Astatke przywitał się z widownią swoim uroczym, jednak zupełnie niezrozumiałym dla mnie angielskim, o swoistym akcencie. Otwierającym utworem był „Dewel” dający mocne, podsycające apetyt wejście. Nie mogło oczywiście zabraknąć okrytego sławą „Yekermo Sew” , od którego pewnie niektórzy zaczęli swoją przygodę z muzyką Mulatu Astatke, po obejrzeniu filmu „Broken Flowers” Jima Jarmusha. Kolejnym utworem był Netsanet, podczas którego miał okazję wykazać się wiolonczelista. Potem nieco groźny i niepokojący „Azmari” i uspokojone „Motherland”, zabierające w rozkołysaną podróż do ojczyzny Astatke. Cztery pierwsze utwory zostały skomponowane na przełomie lat 60. i 70. Dołączył do tej grupy „Yekatit” będący punktem kulminacyjnym koncertu z porywającą częścią perkusyjno-kontrabasową. Niestety zwiastowało to rychły koniec i chyba najbardziej znany utwór „Yegelle Tezeta” oraz nieco nowszy z repertuaru nagranego podobnie jak „Motherland” na albumie Steps Ahead Bandu, „Way to the Nice” z motywem rodem z Bonda. Po takim koncercie bez bisu by się nie obeszło, ostatnim z ostatnich był „Mulatu” napisany przez artystę dla…samego siebie.
            Po wszystkim jeszcze długo nie schodził uśmiech z twarzy, choć kiedy emocje opadły zaczęłam się zastanawiać nad tym, że przecież takich koncertów Mulatu i Steps Ahead pewnie dali już kilkadziesiąt i właściwie nie wiem czy ten wrocławski był jakiś szczególny. I chyba nie chce wiedzieć, bo mam zamiar zapisać go w jak najbardziej pozytywnych i euforycznych wspomnieniach.

Cortex, Five 38 i HANG EN HIGH – odkrycia w klubowych okolicznościach

Czas na ochłonięcie i przenosiny z filharmonicznych krzeseł do piwnicy w Mleczarni.
Poniedziałek upłynął pod znakiem norweskiej energii. Zespół Cortex jakkolwiek był dla mnie nowością, to nazwisko perkusisty od razu można było skojarzyć z międzynarodowego kwartetu Macieja Obary. Gard Nilssen udziela się jeszcze w wielu innych projektach, ale Cortex jest wyjątkowy pod tym względem, że jego członkowie znają się od lat i są najlepszymi przyjaciółmi. Jak do tej pory nagrali dwie płyty studyjne: Resection (2011) i
Göteborg
 (2012)  oraz jedną koncertową LIVE, wydaną przez Clean Feed. Liderem grupy jest trębacz Thomas Johansson, ale prawdziwie wybuchową mieszankę tworzą tak naprawdę jako całość – oprócz Nilssena, Krtistoffer Alberts na saksofonie oraz Ola Høyer na kontrabasie. To była ciemna strona mocy festiwalu i jednocześnie powiew świeżości. Niesamowita energia, intensywne free z tempem 250 uderzeń na minutę, ale także kilka momentów wytchnienia, dzięki którym koncert stawał się bardziej przystępny i nie odczuwało się zmęczenia materiałem. Z wielką satysfakcją patrzyłam na wszystkie kiwające z aprobatą głowy. Koncerty klubowe to zupełnie inna atmosfera – więcej materializujących się w okrzykach i oklaskach emocji oraz więcej luzu zarówno w publice, jak i w artystach. Choć młodzi Norwegowie mogli być na początku nieco zestresowani, może przez niepewność jak na ich muzykę zareaguje polska publika, a może obecnością kamery uwieczniającej cały koncert najprawdopodobniej na potrzeby Music Norway.
            Kolejny dzień można by zamknąć w zestawieniu kobiety – mężczyźni, ale chyba tylko jeśli chodzi o składy, bo w graniu takiego rozdziału raczej nie można było jednoznacznie określić. Five 38 tworzą dwie Francuzki: Fanny Lasfargues odpowiedzialna za 5 strun gitary basowej oraz Rafaelle Rinaudo mająca do dyspozycji 38 strun harfy elektrycznej. Spodziewać by się można czegoś delikatnego i poetyckiego już po samej obecności harfy i tak w istocie chwilami było, ale te dziewczyny potrafiły na prawdę ostro zagrać rockowym brzmieniem. Ich muzyka to coś zupełnie nieokreślonego, nie sposób jej nazwać przy użyciu dwóch czy trzech gatunków. Trochę jakby wziąć Cocteau Twins, dać im do zagrania kawałek „Pass this On” na nutę psychodeliczną, z wokalem w wykonaniu R2D2 . To wszystko osiągnięte przy pomocy gitary, harfy ale też całej masy alternatywnych przyrządów w postaci plastikowego wiatraczka, szczotek, karty płatniczej , taśmy magnetycznej z kasety kompaktowej i innych bliżej nieokreślonych przedmiotów. Doprawdy zjawiskowe. Skąd te dziewczyny się wzięły? I nie chodzi mi tu o dzielnicę Paryża, ale bardziej o galaktykę.
            Druga część wtorkowego wieczoru również nie stroniła od elektroniki, ale była już nieco bardziej jazzowa niż poprzednia. HANG EM HIGH to trójka facetów o wyrazistych charakterach i specyficznym poczuciu humoru. Koncert był polską premierą ich nowej, drugiej w dorobku płyty Beef & Bottle . Zespół jest formacją polsko-szwajcarsko-austriacką. Radek „Bond” Bednarz, wrocławski basista, na scenę wszedł z wielkim plastikowym burgerem o imieniu Fritz. Grający na saksofonie klarnetach. Pochodzący z Austrii Alfred Vogel pochwalił się skarpetkami pod kolor perkusji, a kiedy grał, po scenie latały talerze, garnki i butelki po wodzie. Szwajcar Lucien Dubius prawdopodobnie jest miłośnikiem nie tylko Johna Coltrane’a, lecz także mizerii. BOND słusznie określił ich grupę mianem raczej zrelaksowanych kowbojów, niż takich jak w filmie Clinta Eastwooda. No bo wyobraźmy to sobie : na scenie leży burger, Alfred rozpada się za bębnami, a Lucien pije piwo i mówi żeby nie słuchać co Bond opowiada.
Ale trójka muzyków i Fritz to jeszcze nie wszyscy, którzy gościli tego wieczoru w Mleczarni. Towarzyszył im także szwajcarski producent Roli Mosimann, który współpracował np. z Bjork, New Order czy Faith  No More. Roli uczestniczył również w tegorocznej edycji Punkt Eklektik Session we Wrocławiu, którego pomysłodawcą jest zresztą Bond. Nie było go co prawda na scenie, ale miksując zaznaczał swoją obecność w muzyce.
            Koncerty w Mleczarni okazały się bardzo udane i stanowiły dla wielu źródło interesujących muzycznych odkryć. Aż chciałoby się żeby odbywały się regularnie, nie tylko podczas festiwalu.


KonstruKt – jazda bez trzymanki po tureckich wertepach

KonstruKt był jednym z trzech, a jak się potem okazało, dwóch elementów składających się na blok Akbank Jazz Festival presents : Turkey. Festiwale z Wrocławia i Stambułu nawiązały współpracę, dzięki czemu pod analogicznym szyldem „Jazztopad Festival prestents” do Turcji pojechali koncertować : Marcin Masecki, Hera oraz Maciej Obara International Quartet.  W Polsce ostatecznie zagrali muzycy z konstruKtu oraz Misirli Ahmet. Erkan Ogur, Derya Turkan i Alp Ersonmez nie dotarli, nie wiedzieć czemu. Ich występ musiał zostać odwołany na kilka dni przed planowanym terminem.
            Jeśli chodzi o koncert konstruKtu, to mam kilka znaków zapytania. (Mówiąc koncert, nie mam w tym przypadku na myśli muzyki, która była porcją świetnego, bezkompromisowego free jazzu.) Odbywał się on w Centrum Technologii Audiowizualnych, gdzie panowały dość niskie temperatury i czuć było zapach, jakby to ująć…czasu przeszłego, którym później przeszły moje ubrania. Nic to, pomyślałam – na dobry koncert mogłabym pójść wszędzie i nie ma co marudzić. Przede wszystkim zupełnie zabrakło jakiejkolwiek atmosfery i emocji. Podekscytowanie po koncercie trwało dosłownie minutę, bo oto natychmiast skończyły się brawa, zapaliło się światło i jakby instynktownie zaczęto opuszczać salę. Poczułam się tak, jakbym ten koncert „odbębniła” i właśnie nie za bardzo wiem dlaczego. Może to wina formy, którą obrali muzycy, grając długi set, z kawałkami przechodzącymi płynnie jeden w drugi. Wtedy trochę nie wiadomo co robić. „Czy to już mam bić brawo, czy jeszcze? A może w ogóle lepiej nie będę przeszkadzać”. Może było zimno? Może innym twórczość tej grupy nie przypadła jednak do gustu? Ciężko to stwierdzić. Mam nadzieje, że nie to ostatnie. Na pewno u mnie po wszystkim pozostał ogromny niedosyt, co wydaje się dziwne, bo przecież muzyka była bardzo intensywna. Gradobicie dźwięków, nieustający szybki rytm, nieposkromione i głośne granie. Pomiędzy standardowymi jazzowymi instrumentami znalazły się flety, perkusjonalia i bęben djembe, a elektronicznego charakteru nadawał syntezator Mooga. Pod koniec dołączył do zespołu Misirli Ahmet na darbuce, tworząc zgrabne zakończenie, już bardziej uspokojone. Jego obecność była dobrym ruchem, podejrzewam, że było to możliwe ze względu na większą ilość czasu do dyspozycji, z powodu odwołanej drugiej części, a także obecność Ahmeta we Wrocławiu przez festiwalowe warsztaty, które prowadził. KonstruKt również przebywał dłuższą chwilę w Polsce i wraz z wrocławskimi muzykami udzielali się podczas koncertów w mieszkaniach prywatnych. Żałuje, że mnie na nich nie było, bo tam dobrej atmosfery na pewno nie zabrakło.

Misirli Ahmet – orientalny trans

            KonstruKt to było awangardowe oblicze Turcji. Jej tradycyjną stronę zaprezentował wirtuoz darbuki Misirli Ahmet. Nie bez powodu umieszcza się go w światowej czołówce mistrzów tego instrumentu. Bogactwo rytmów jakie z niego wydobywał było nieopisane. Gdyby zamknąć oczy wydawałoby się, że na scenie jest nie jedna, a 10 osób. Kiedy Misirli gra wstępuje w niego jakieś światło i to nie jest ozdobna metafora, tak się dzieje naprawdę. Przemawiając do publiczności wydaje się być po prostu sympatycznym człowiekiem lubiącym żartować, ale kiedy gra, wpada w szalony trans. Jest czymś niesamowitym widzieć na żywo taką przemianę.
Misirli starał się podpowiadać jak rozumieć poszczególne utwory np. licząc do dziesięciu w rytmie 10/8, pokazując różne rodzaje darbuki albo angażując publikę w klaskanie. Muszę przyznać, że jak do tej pory było to najbardziej skomplikowane i zaawansowane klaskanie widowni w tym roku, do tego jeszcze z podziałem na prawą i lewą część sali, które miały się zgrać. Nie było to takie łatwe, jednak chyba daliśmy radę.
Ahmet nie tylko grał na darbuce, ale też śpiewał, wydawał dźwięki uderzając się w policzki, pstrykał palcami, a w pewnym momencie grał na dwóch darbukach jednocześnie. Niekiedy w tle puszczany był podkład z melodią wygrywaną na akordeonie, a w trakcie jednego utworu Ahmet podstawił pod mikrofon zwyczajny odtwarzacz z zapętlonym motywem.
            Jak widać koncert solo wcale nie musi się ograniczać do typowego brzmienia jednego instrumentu. Misirli Ahmet za pomocą różnorodnych dźwięków zabrał w podróż po krainach Bliskiego Wschodu i okazała się być ona bardzo odkrywcza.

MosaiKOREA – mozaika z porozrzucanych melodii

            Podróż, którą rozpoczął Ahmet, miała swój dalszy ciąg na Dalekim Wschodzie, a dokładnie w Korei Południowej. Od tego kraju dwa lata temu zaczęło się na Jazztopadzie odkrywanie muzyki z odległych krain. Podczas ubiegłorocznej edycji była to Japonia, a w tym roku właśnie Turcja. Czyżby festiwal zatoczył koło? Z punktu widzenia spójności całego pomysłu ten pojedynczy występ Koreańczyków chyba nie za bardzo do reszty pasował. Liderka grupy MosaiKOREA Heo Yoon-Jeong oraz grający na flecie daegum Aram Lee znani są jazztopadowej publiczności. W 2012 roku dali naprawdę dobry, jedyny w swym rodzaju koncert z braćmi Oleś podczas weekendu koreańskiego. Udowodnili wtedy, że da się ciekawie połączyć muzykę z instrumentów o rodowodzie europejskim z koreańską tradycją. MosaiKOREA dobiera instrumentarium na podobnej zasadzie, ale jest zdecydowanie bardziej rozbudowane. Obok saksofonu, gitary, kontrabasu i perkusji są wspomniane geomungo, daegum oraz bęben junggu, haegum będące rodzajem skrzypiec i tradycyjny wokal. Muzyka, którą tworzą nazywa się sanjo (porozrzucane melodie) i polega na przedstawieniu melodii w różnych wariantach rytmicznych.
Przyznaję się bez bicia – zupełnie nie wiem o co chodziło i nic z tego koncertu nie zrozumiałam. O ile dwa lata temu dialog sekcji rytmicznej z cytrą i fletem  stanowił interesujący projekt międzykulturowy i przyjemnie się go słuchało, to w przypadku MosaiKOREA czułam, że wytwarza się jakiś dystans. Nie jestem w stanie nawet ocenić czy mi się to podobało czy nie, ale raczej nie będzie to jedna z pozycji z domowej płytotece i pozostanie jednorazowym doświadczeniem. Oczywiście, muzycy, którzy grają w tej formacji są znakomitymi artystami o wielkich umiejętnościach i tego nie można im odmówić. Myślę, że dla kogoś kto głębiej interesuje się kulturą Korei była to nie lada gratka zobaczyć ich wszystkich na scenie. Jednak podczas pierwszego zetknięcia się z tą kulturą, nawet bez uprzedniego przygotowania się i specjalistycznej wiedzy, byłam w stanie po prostu czerpać z tego przyjemność niezależnie od zainteresowań. Występ tych 9 niewątpliwie utalentowanych Koreańczyków wprawił mnie w zakłopotanie i onieśmielił przeładowaniem środków wyrazu. Chyba jednak wolę kiedy „Kujaviak goes Funky”…




Pharoah Sanders – finał bez zbędnych fajerwerków

Na ten koncert czekało pewnie wielu, bo oto sam Pharoah Sanders po 4 latach wraca do Polski. Ostatnim razem kiedy u nas był, występował na WSJD w Sali Kongresowej. Pamiętam wciąż jego charakterystyczny taniec i wokalizy, będące nieodłącznym punktem programu. W tym roku było nieco mniej takich akrobacji, ale gestem bijącego się w piersi goryla Pharoah zamanifestował, że wciąż jest w nim siła charakteru i hart ducha, pomimo upływu lat, który osłabił jego kondycję fizyczną. Sanders nie grał zbyt długo, bo podczas prawie półtoragodzinnego koncertu połowę tego czasu obserwował popisy swoich muzyków. Ale przecież nawet gdyby zagrał 24-godzinny maraton to fanom i tak by było mało.

W składzie w ostatniej chwili zaszły zmiany – pianista William Henderson został zastąpiony przez gitarzystę Kurta Rosenwinkela. Z jednej strony szkoda, bo fortepian na pewno pięknie by zabrzmiał tego wieczoru, ale Rosenwinkel poradził sobie bardzo dobrze, gdyby zmrużyć oczy można by było podejrzewać, że to Pat Metheny niespodziewanie dołączył do zespołu. Moją uwagę skradł perkusista Gene Calderazzo, który świetnie potrafił zbalansować subtelne granie i mocniejsze partie. Ten „cat” grywał z takimi tuzami jak Evan Parker i Randy Brecker. Kontrabasista Oli Hayhurst otworzył koncert solidnym solo, po którym zabrzmiały pierwsze dźwięku saksofonu. Koncert upłynął raczej spokojnie, w ciepłej atmosferze, i gdyby nie kilkaset osób w filharmonii można by było powiedzieć, że wręcz kameralnej. Obyło się bez większych niespodzianek. To był jazz w najczystszej postaci, klasyka gatunku najwyższej próby. Dobrze, że finał festiwalu przebiegał w taki sposób i łagodził freejazzowo eksperymentalne rozedrganie po tych 10 dniach muzyki czasami wymagającej nie lada cierpliwości. Sanders dał wyważony, stonowany koncert bez zbędnych fajerwerków i kombinacji. Jedenastą edycję Jazztopadu ostatecznie i definitywnie zamknął „The Creator Has a Master Plan”, który w dosadny sposób oznajmiał, że to już naprawdę ostatni utwór i nie ma co liczyć na bis. Pozostawił za to publikę w rozśpiewanym nastroju, długo potem można było na korytarzu usłyszeć ludzi nucących słynny wers „the power od God”.
            Ta edycja nie była najbardziej spektakularną w historii festiwalu. Trudno się dziwić, raczej nikt nie wymagał tego, że przebije pamiętny jubileusz z niesamowitym koncertem Charlesa Lloyda, który będę wspominać pewnie do końca życia. Jazztopad wciąż jednak pozostaje chyba najciekawszym festiwalem jazzowym w kraju, umożliwiając melomanom uczestniczenie w ambitnych i niespotykanych projektach, spotkaniach z artystami, warsztatach, pokazach filmowych, showcase’ach młodych polskich muzyków i rzecz jasna jam sessions do późnych godzin nocnych.