poniedziałek, 19 listopada 2012

Ale Kino!



        Jazztopad  znów zaskoczył nas czymś nowym. W tamtym roku był to pionierski projekt koncertów w mieszkaniach prywatnych, w tej edycji zaś nastąpiła fuzja dwóch festiwali : muzycznego i filmowego. Podczas odbywającego się we Wrocławiu American Film Festival mieliśmy okazję zobaczyć zaiste ciekawy koncept : pokaz filmu "wielka Powódź" Billa Morrisona z muzyką na żywo Billa Frisella.  Wirtuozowi gitary towarzyszyli Ron Miles na kornecie, Tony Scherr na gitarze basowej oraz Kenny  Wollesen na perkusji.

        W 1927 roku miała miejsce jedna z największych tragedii w historii USA. Rzeka Missisipi wyszła z brzegów zalewając obszar około 70.000 km², powodując ogromne straty. Nakręcono w tamtym czasie materiał filmowy, który Bill Morrison postanowił poskładać w spójną całość i stworzyć z tego dzieło. Tak powstała "Wielka Powódź" Do której Frisell zrobił nie o tyle ścieżkę dźwiękową co całą muzyczną kompozycję, gdyż jedynym dźwiękiem jaki usłyszeliśmy to ten wydawany przez instrumenty. Zarówno w filmie, jak i utworach  zachowana jest chronologia wydarzeń. Podróż w lata trzydzieste rozpoczynamy od czarnoskórych robotników zbierających bawełnę , nieświadomych jeszcze jaka klęska ich czeka. Obraz trochę w stylu pierwszych ujęć braci Lumiere, od razu wzbudza skojarzenia z ich dziełem "Robotnicy wychodzący z fabryki".  W tle słychać bardzo spokojną, powolną i przy tym bardzo przyjemną muzykę, gdzieniegdzie cymbały, długie pochody kornetu i nieco bluesowy klimat gitary. Będzie on już towarzyszył do końca w mniejszych lub większych modyfikacjach. Na przykład wtedy gdy poziom wody zaczyna gwałtownie wzrastać i trzeba naprawiać pęknięte wały przeciwpowodziowe. Ciekawym dla mnie momentem była część gdy zespół faktycznie zaczął grać nieco energiczniej, wprowadzając dość wesołkowaty nastrój. Na srebrnym ekranie migały coraz to inne strony z katalogów Searsa Roebucka, reklamujące przeróżne produkty. Dawało się wyczuć delikatną ironię, gdyż  już niedługo nadejdzie czas aby zacząć gromadzić wszystko od nowa : od zegarka, przez kapelusz po ... nagrobek. Podobnie podczas partii, w której widzimy polityków w garniturach ustawiających się do zdjęć. Jednak lwia część tego performance'u to kołysząca się jak łódka melodia, być może nieco zbyt pogodna jak na obrazy w tle. A może taka właśnie ma być? Bo przecież banalnym byłoby robić kompozycje wzbudzające uczucie trwogi i rozpaczy. Boję się użyć stwierdzenia ,że można było odpłynąć, bo w stosunku do obrazu może wydawać się średnio taktowne, ale to określenie w stu procentach oddaje wrażenia związane z pokazem.  Na ekranie zobaczyliśmy  nie tylko to jak żywioł pochłania wszystko, co zostało wytworzone przez ludzi, łącznie z szyldem Coca Coli przemykającym co chwila w tle, lecz także jak mocno w tych czasach rysowały się różnice rasowe. Sceny przedstawiające wytworne damy wysiadające z łodzi ratunkowych mocno kontrastowały z wizerunkiem pracujących przy naprawie zniszczeń Afroamerykanów. W muzyce jednak kontrastów nie było, widocznie nie chciała być zbyt inwazyjna i konkurować z powodzią. Ostatnia część pod względem treści była w pewien sposób skorelowana z tym co działo się na scenie, ponieważ przedstawiała ludzi grających na różnych instrumentach. W praktyce czuło się jednak dysonans  ucho i oko chyba nie mogły zgrać wrażeń, gdyż z jednej strony melodie grane przez zespół delikatnie i subtelnie pobrzmiewały w sali kinowej, zaś z taśmy jawiły się energiczne ruchy dłoni szarpiących struny oraz zmysłowo tańczących kobiet.

         Były to trzy lekcje : historii, filmu i muzyki.  Widok archiwalnych materiałów z lat 30tych długo pozostanie w pamięci, to jak wyglądali ludzie, jak żyli i z jakimi podziałami musieli się borykać.  Niezmiernie ciekawym było także oglądanie filmu stworzonego na podstawie niebanalnej koncepcji, pracy raczej mniej reżyserskiej a bardziej montażowej.  Lekcja muzyki przebiegła nad wyraz spokojnie, niemniej wielką stratą byłoby iść na wagary, np. do kina...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz