środa, 27 listopada 2013

Piórko

Data Wydania: 29 11 2013
Wytwórnia: V Records
Ocena: 4.5/5














Marek Napiórkowski to człowiek, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Grał u boku światowych sław, a płyt na których gościł jest więcej niż mostów we Wrocławiu, gdzie właśnie niedawno wydał swój nowy album „UP!“ w młodziutkiej wytwórni V Records. Jest to czwarty autorski krążek Marka, wcześniej były to „NAP“ „Wolno“  oraz koncertowa „KonKubiNap“ (jak sam lubi żartobliwie określać : nieformalny związek trzech mężczyzn). Nowa płyta jest trochę inna od poprzednich, to bardziej jazzowe granie w aranżach na jazzband i nonet. Mamy tu zatem do czynienia z materiałem o lekkim zabarwieniu klasycznym. Może fani ostrzejszej gitary, będą kręcić nosem, jednak mam nadzieję, że docenią to bardziej wyrafinowane oblicze Marka.

Jak można się domyślić, w nagraniu uczestniczyła sama śmietanka polskiego jazzu. Ukłon za aranżacje należy się Krzysztofowi Herdzinowi, tu w występującego również w roli pianisty i dyrygenta. Wspaniałe dźwięki basowego klarnetu zawdzięczamy Henrykowi Miśkiewiczowi, na saksofonach tym razem grał Adam Pierończyk, a na kontrabasie nie kto inny jak Piotr Kubiszyn. Za bębnami zasiadł przedstawiciel sceny amerykańskiej sceny, czyli Clarence Penn. To skład jazzbandu, jednak nie można nie wspomnieć o zespole klasycznym, gdzie pojawiły się flet, obój, klarnety, wiolonczela, puzon, waltornia i fagot. Jak widać ta płyta to zasługa wielu osób, co z resztą słychać – Marek zerwał z konwencją zespół i solista, to jazzowy i klasyczny band tworzą esenscje płyty jako całości. Nie mamy tu też zlepku pojedynczych utworów, a kompozycje wzajemnie się dopełniają, dlatego należy trochę przestawić swoją percepcje na szerszy odbiór. W utworach znajdziemy sporo improwizacji, sporo balladowych kawałków, niektóre lekkie jak piórko, a niektóre całkiem wymagające, wszystkie rzecz jasna na światowym poziomie.

Jak widać Marek wciąż szuka, nie stoi w miejscu, wspina się coraz wyżej. Muzycy, z którymi miał okazję w ciągu swojej kariery współpracować, należą do światów niekiedy bardzo odległych, co tylko dowodzi, jak szeroki jest wachlarz możliwości naszego gitarzysty. Za ten album na prawdę muszę przybić mu wysoka piątkę. Kolana się uginają, a kciuki idą w górę...po prostu : thumbs UP!  


Muzycy:

Jazz Band:
Marek Napiórkowski - gitary elektryczne i akustyczne
Krzysztof Herdzin - fortepian
Clarence Penn - perkusja, instrumenty perkusyjne
Adam Pierończyk - saksofon tenorowy i sopranowy
Henryk Miśkiewicz - klarnet basowy
Robert Kubiszyn - kontrabas
Muzycy klasyczni:
Anna Włodarska-Szetela - flet
Sebastian Aleksandrowicz - obój
Adrian Janda - klarnet
Arkadiusz Adamski - klarnet
Artur Kasperek - fagot
Tomasz Bińkowski - waltornia
Dariusz Plichta - puzon
Tomasz Błaszczak - wiolonczela

Henryk Miśkiewicz - klarnet basowy

wtorek, 26 listopada 2013

Wszystko, co dobre szybko się kończy.

Czasami, kiedy przychodzi pisać o tak wielkich osobistościach jak Charles Lloyd, to aż drżą ręce. W jaki sposób przekazać wrażenia z koncertu, po którym brakuje słów? Niezwykle to trudne zadanie, szczególnie, że emocje po takich wieczorach szybko nie opadają. Finał jubileuszowej dziesiątej edycji Jazztopadu to było niewątpliwie wydarzenie przez wielkie W.


To, co jest wyróżnikiem festiwalu, to utwory pisane specjalnie na tę okazję. Większość artystów zawsze przywozi ze sobą premierowe kompozycje, jednak, gdy przychodzi o spełnienie takiej prośby przez wielką gwiazdę, to może być problematyczne. Sam Lloyd był zdziwiony, że dał się namówić na napisanie suity, bo jak mówi, normalnie nie robi takich rzeczy. Tym bardziej uczyniło to wczorajszy koncert unikatowym. Jazztopad znany jest również, ze swojej otwartości na różne strony świata. Premiera „Wild Man Dance Suite” okraszona była bałkańskimi wpływami, gdyż wśród standardowych instrumentów w sekstecie Lloyda znalazła się np. lira, którą oczarowywał słuchaczy, pochodzący z Grecji Socratis Sinopoulos. Na cymbałach dawał popisy Węgier Miklós Lukács, również sięgający w swej muzyce do tradycji bałkańskich. Ci dwaj artyści stanowili niezwykle ciekawą ramę do obrazu malowanego przez Lloyda, przy pomocy rzecz jasna saksofonu oraz fletu poprzecznego i klarnetu podczas bisu. Czasami mistrz sięgał po marakasy, czy grzechotki, by wraz z perkusistą Geraldem Cleaverem szeleścić gdzieś z głębi. Moje serce zdobył niezwykle utalentowany pianista, kolejny Gerald w zespole, tym razem Clayton. Człowiek o stu wyrazach twarzy, który świetnie potrafi wyczuć nastrój utworu i dostosować się do niego, ale także daje się ponieść improwizacji – całym sobą. Basowe pochody kontrabasu zawdzięczaliśmy Joe Sandersowi, współpracującemu zresztą z Claytonem w trio. Wszyscy muzycy zagrali po prostu bezbłędnie i wydawało się, że każdy dźwięk, jaki wydobywają ze swoich instrumentów jest mocny, czysty i nieprzypadkowy. Koncert nie był przegadany, wrażenia dozowane były w odpowiednich proporcjach. Każdy miał czas na swoje solówki, ale chyba najbardziej wbiła się w pamięć ta, kiedy Lukács i Clayton improwizowali wspólnie. Dodatkową atrakcją były tańce Lloyda, jego charakterystyczne gwałtowne ruchy, albo pojedyncze dźwięki czy słowa, które wykrzykiwał. To są między innymi właśnie te smaczki, które na długo zapadają w pamięć.

Po takim koncercie z pewnością trzeba odetchnąć i jeszcze kilka dni, czy nawet tygodni go przeżywać. W tym czasie chyba lepiej odpuścić sobie na chwile inne wydarzenia, aby smak po wczorajszej uczcie pozostał jak najdłużej, gdyż to był jazz na najwyższym poziomie. Lloyd chyba polubił Wrocław, bo trzy lata temu również pozdrawiał publiczność ze sceny Filharmonii Wrocławskiej, zatem miejmy nadzieję, że szybko do nas wróci i jak to ma w zwyczaju, wbije wszystkich w fotel. 

niedziela, 24 listopada 2013

Między tym co łatwe i tym co trudne - Quasimode i Michiyo Yagi Trio Deluxe.

Nieprawdopodobne zestawienie zespołów zostało nam zaserwonane podczas sobotniego koncertu na Jazztopadzie. Z jednej strony usłyszeliśmy mainstreamowych Quasimode, grających jazz prawie, że taneczny, z drugiej strony zaś niezwykle awangardową Michiyo Yagi w trio.  Efekt ten, został osiagnięty z pełną premedytacją, po to by ukazać jak bardzo bogata jest japońska scena jazzowa i jak różne może przybierać formy.  Może nie tylko po to?

Quasimode to kwartet prezentujący bardzo podobną muzykę, do może bardziej znanych rodaków z Soil & Pimp Session. Jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna i w Japonii niezwykle popularna, o czym świadczą listy bestselleów na których znajdują się ich płyty. Na wczorajszym koncercie dołaczyli do kwartetu nasi dwaj rodacy : Jakub Skowroński na saksofonie oraz Maurycy Wójciński na trąbce. Wszyscy zagrali bardzo energetycznie, intensywnie i chciałoby się rzec „z przytupem“. Myślę, że był to miły akcent podczas festiwalu, bo przecież każdy lubi czasem w domu po kryjomu posłuchać czegoś prostego, nad czym nie trzeba się wysilać. Quasimode nie robi rzeczy intrygujących, czy wymagających jakiejś głębeszej analizy, co ma swoją niewątpliwą wartość. To jest trochę tak, jak w przypadku niektórych hitów, które nucimy pod nosem, znamy tekst na pamięć, ale nie chcemy się do tego przyznać.  Zdecydowanie można ten koncert określić jako po prostu fajny. To słowo jest chyba najbardziej adekwatne.

Michiyo Yagi i jej trio przenieśli publikę w zupełnie inne rejony Japonii – te trudniejsze do przebrnięcia, bardziej wyboiste i nieprzewidywalne. Głównym wątkiem w całym wydarzeniu było koto – instrument, na którym technike gry Michiyo doprowadziła do perfekcji. Sama artystka raczej zostawia tradycję za sobą, mimo to niemożiwym jest oderwać się od niej zupełnie.  Jest to trudny instrument, który dyktuje warunki i pewnych problemów nie da się uniknąć. Pewnie dlatego świat koto jest dość konserwatywny i zamknięty na zmiany. Dobranie tria do tego - mimo wszystko jednak prymitywnego - instrumentu było niezwykle trudnym zadaniem i aby osiągnąć odpowiedni efekt musiała znaleźć „specjalnych“ artystów. W skład zespołu weszli muzycy, z których każdy współpracował już z Michiyo, jednak trio jako całość miało swój debiut tego wieczora. W ten sposób za bębnami zasiadł Tatsuya Yoshida, a na gitarze grał Tsuneo Imahori. Specjalnie na tę okazję artystka zaaranżowała Kołysankę Rosemary na 21-strunowe koto i tą kompozycją rozpoczęła koncert. Potem sięgnęła do repertuaru Johna Coltrane’a, i jego „Seraphic Light“ i „Leo“. Progresywnego rocka poczuć można było przy dwóch utworach autorstwa samej Michiyo, w których wydobyła głębię z 17-strunowego koto basowego. Jak większość klasycznych kompozycji,napisane zostały w rubato, czyli chwiejnym tempie dźwięków dowolnie skracanych i wydłużanych. Jak sama mówi – ani gitara ani koto nie miały tu jednej określonej roli.  Na bis zagrała już samotnie rozszerzając wachlarz dźwięków o śpiew. Potwierdziło to jedynie zastrzeżenia wielu osob, co do zdominowania koncertu poprzez zbyt głośną perkusję, z czym muszę się niestety zgodzić.

Tak kontrastowe zestawienie repertuaru, budzi kontrowersje i może wprawiać w zdumienie.  Może to zderzenie dwóch zupełnie innych światów miało na celu nie tylko ukazanie szerokich horyzontów muzycznch Japonii, lecz także skłonić do dyskusji na temat tego, jakie są nasze muzyczne preferencje? Szkoda tylko, że w takich sytuacjach często rozsądza się koncert na zasadzie „pierwsza część nie, druga tak“ i na odwrót, bo przecież trudno traktować je osobno. Ja mimo wszystko w obu przypadkach jestem na tak, jednak nie na jednej scenie, jednego dnia.




niedziela, 17 listopada 2013

Jazztopad : Muzyka rytuałów, czyli Tony Malaby & Polish Cello Quartet.


„Od zawsze fascynowały mnie rytuały związane z mszą świętą, jako młody chłopak uwielbiałem wsłuchiwać się w głosy kobiet, które odmawiały różańce na pogrzebach. Kiedy wśród tych czterdziestu głosów próbowałem odszukać głos mojej matki, wpadałem w trans. To coś, co chcę wnieść z tej tradycji do swojej muzyki ”

Tak Tony Malaby opowiadał o swoich inspiracjach przed wczorajszym koncertem. Towarzyszył mu Christopher Hoffman – współpracujący z nim wiolonczelista i kompozytor. Tego wieczora obaj występowali wraz z Polish Cello Quartet’em podczas pierwszej części, oraz Johnem Hollenbeckiem i Danem Peckiem w drugiej.

Na początku usłyszeliśmy kompozycję „Spirit Suspensions” na pięć wiolonczel, autorstwa Hoffmana, podzieloną na pięć części. Każda z nich miała odnosić się do tytułowych zawieszeń ducha. Potraktował tutaj muzykę jak rytuał, czyli - jak sam podkreśla- coś mniej złożonego i bardziej uniwersalnego. Faktycznie można było odnaleźć przekaz Hoffmana w jego kompozycji. Każdy najmniejszy ruch miał tutaj swoje znaczenie, choćby miało to być najdelikatniejsze i ledwo słyszalne muśnięcie smyczkiem czy solidne uderzenie w pudło resonansowe. W kolejnym utworze, kwartetowi towarzyszył Malaby na klarnecie i saksofonie. Chociaż w tej sytuacji właściwie należałoby unikać określania czegokolwiek do końca. Tutaj, instrument dęty zamieniał się miejscami ze strunowym i na odwrót, role nie miały znaczenia. Słychać było wyraźne odejście od schematu. Dźwięki, jakie wydobywał Malaby miały więcej wspólnego ze światem naturalnym niż filharmonią. Muzyka absolutnie niepodlegająca żadnym kategoriom, jednak mimo to czytelna. Nasz kwartet miał trudne zadanie, bowiem muzycy wywodzą się z klasycznej tradycji i publicznie nigdy nie improwizowali. Jednak jak się okazuje, umysły ich są otwarte, a brak jazzowego bagażu jest tylko zaletą. Odpowiedni balans między improwizacją a klasyką został osiągnięty i należą się za to gratulacje zarówno mentorom, jak i członkom kwartetu, czyli Adamowi Krzeszowcowi, Wojciechowi Fudali ,Tomaszowi Darochowi oraz Krzysztofowi Karpecie .

Druga część koncertu należała do Tony Malaby TubaCello Quartet. Na scenie pojawił się obstawiony sprzętem Hollenbeck, Grający na tubie Dan Peck, mniej formalnie ubrany Hoffman i oczywiście Malaby. Cały koncert był zagrany bez przerwy, jakby jeden ponad godzinny utwór. Być może możliwości percepcji muzyki przez publikę zostały w znacznym stopniu wyeksploatowane, być może nie, jednak mam wrażenie, że trudniej odbierało się ten występ. Zdecydowanie bardziej głośny i intensywny w stosunku do pierwszej części, jednak nadal utrzymany w konwencji rytuałów oraz eksploracji dźwięków. Wyróżniał się na pewno Hollenbeck, grający na perkusji, cymbałach, klawiszach i wszelkiego rodzaju „przeszkadzajkach”, jednak nie da się ukryć, że wszyscy zagrali awangardowo i zdumiewająco. Nie wiadomo czy to jeszcze jazz czy już nie, ale przecież muzyka jest nieograniczona, a zdążyliśmy się przyzwyczaić, że Jazztopad lubi serwować takie „smaczki”. Myślę, że koncert trafiony, szczególnie dla wytrawnych fanów niekonwencjonalnych brzmień.


Całość została zarejestrowana dla programu drugiego polskiego radia, zatem jeśli ktoś nie był, a chciałby posłuchać, lub był i ma ochotę jeszcze raz przenieść się na chwilę do świata rytuałów, serdecznie zapraszam.