Tego artysty chyba
nie trzeba nikomu przedstawiać. W kwestii tego gdzie, z kim i kiedy grał,
oraz czego dokonał, można się zawsze doedukować, jednak nic nie zastąpi
najzwyklejszego słuchania muzyki. A dlatego zwracam na to uwagę, bo ostatnia
płyta pt. Sea to muzyka bardzo osobista,
dzięki której mamy szansę dowiedzieć się o pianiście znacznie więcej, niż
z notek biograficznych. Jak sam
mówi: „Mam poczucie że teraz Jaskułke brzmi jak Jaskułke“. A jak
brzmiał Jaskułke na koncercie w Vertigo?
![]() |
fot. Ł. Gawroński |
Przede wszystkim należy wspomnieć nieco o samej historii, która się wiąże z powstaniem płyty Sea. Miała ona ilustrować morze, które w dużym stopniu zdefiniowało styl gry artysty. Właściwie efekt końcowy, którego możemy posłuchać to w rzeczywistości wstęp do płyty. Pianista postanowił nagrać materiał w domu, na swoim osobistym, rozklekotanym pianinku, posiadając jedynie zarys kompozycji. Jak się okazało, surowy efekt akustyczny jaki osiągnął na tym próbnym nagraniu jest nie do odtworzenia, więc...tak już zostało. I faktycznie, słychać gdzieś w tle skrzypienie, naciskanie pedałów i różne inne niespodziewane dźwięki. Perfekcjonistów pewnie taki koncept może irytować, ale jakże autentyczna dzięki temu jest ta płyta. Akurat vertigowa Yamaha „niestety“ nie była rozstrojona i skrzypiąca jak Offberg, ale przecież nie o to tylko chodzi w tym projekcie. Przede wszystkim ważne są same kompozycje, w których morze to surowa ciemna toń, tajemnicza i piękna. I takie morze malowało się za zamkniętymi oczami na koncercie we Wrocławiu.
Materiał z Sea, trwający około 37
minut, oczywiście nie wystarczyłby na cały koncert. Poza czterema kompozycjami
morskimi, w pierwszej części usłyszeliśmy 3 utwory z płyty Moments ( „Kind Me“, „East & Easy“ i
o ile się nie mylę „Missing“ ) oraz jedną nową kompozycję. I znów podkreślić
trzeba osobisty wydźwięk tego koncertu, bo Moments
to tak jak Sea płyta solowa, tym
razem dedykowana mającej przyjść wtedy na świat córce Sławka Jaskułke. Widać,
że dzielące te albumy 11 lat zaowocowało wyciszeniem i oszczędnością w środkach
wyrazu. Ta część koncertu była bardziej melodyjna i dynamiczna, ale równie
piękna. A na koniec cudowny i soczysty bis z utworem „100 Faces”.
Wspaniale było posłuchać tego na żywo. Z koncertu wyszłam może nie tyle
rozentuzjazmowana, co przyjemnie zamyślona i spokojna. Ta muzyka powraca do
mnie wciąż i pewnie już tak będzie powracać. Bo tak jak za morzem, tak za tymi
utworami się tęskni i chce się je odkrywać wciąż na nowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz