Jedenasta
odsłona wrocławskiego festiwalu przybiera mniejszy rozmach niż ubiegłoroczny
jubileusz, jednak niezmiennie serwuje porządną dawkę ambitnej muzyki. W tym
roku były to nowoczesne eksperymenty, tradycja przeplatająca się z awangardą i
ożywcza energia młodych zespołów. Muzyczne podróże poza Europą, objęły Stany
Zjednoczone, Etiopię, Turcję i Koreę Południową ukazując różne oblicza muzyki z
najdalszych krain.
Nate Wooley – eksperymenty ze współczesnością i historią
Na wieść o tym, że Nate Wooley przyjeżdża do Polski ucieszyłam się
niezmiernie, bo to postać niezwykle ciekawa jeśli o nowojorską scenę idzie.
Trębacz ten wykracza poza horyzont dźwięków przyjemnych, a swoim brzmieniem balansuje
między tym co wygodne i niewygodne w muzyce.
Jego unikalny styl improwizacji poznałam przy okazji płyty pt. Stem nagranej z portugalskim RED Trio,
wydanej przez wytwórnię Clean Feed. Z tym samym trio koncertowali również nasi
wrocławscy eksperymentatorzy : Gerard Lebik i Piotr Damiasiewicz. Wartym uwagi
momentem w karierze Wooleya był duet z Peterem Evansem z MOPDTK, kiedy to
panowie poruszali się w estetyce noisu i bezlitośnie przetwarzali dźwięk trąbki
przez elektroniczne przetworniki. Kontekst postrzegania trąbki został wtedy
doszczętnie zdemolowany. Nie jest to oczywiście wszystko, bo ze swoim sextetem
Wooley eksploruje historyczne rejony jazzu starając się wykraczać poza tradycję
swojego instrumentu. O współpracy z artystami, takimi jak Jon Zorn i Anthony
Braxton nawet nie wspominam.
Od razu było wiadomo, że ten artysta musi nas czymś zaskoczyć, tym
bardziej, że dał się namówić na napisanie premierowej kompozycji dla
Jazztopadu. Premiery to coś, co ten festiwal wyróżnia i pozwala słuchaczowi
poczuć wyjątkowość koncertów. Podczas pierwszej części występu zaprezentowany
został utwór „Psalms from Hell” .Trębaczowi towarzyszyła na scenie sopranistka
Megan Schubert i Festival Cello Ensemble. Dlaczego taka konfiguracja? Wooley od
dawna planował współpracę z Schubert, a kwartet wiolonczelowy polecił mu jego
sąsiad, Tony Malaby, który gościł na Jazztopadzie rok temu. Z Malabym występował
akurat Polish Cello Quartet, ale jego połowa (Wojciech Fudala i Tomasz Daroch)
pozostała niezmienna. Dołączyli do nich Jan Skopowski i Agnieszka Kołodziej.
Kompozycja Psalms from Hell okazała się przekładańcem duetów i
partii solowych, poszatkowanych ciszą nadającą redukcyjnego wydźwięku dziełu. Ani
na chwilę nie spotkały się w tym samym momencie wokal, trąbka i kwartet. Jak
żartował Wooley, pewnie trąbka nie stawała na drodze wiolonczeli, gdyż na tym
właśnie instrumencie gra jego żona. Psalmy z Piekła wybrzmiały w stylistyce
muzyki współczesnej, a właściwie muzycznej drugiej awangardy, z efektami
sonorystycznymi i przyprawiającym o dreszcze głosem sopranistki.
Szczerze mówiąc chyba nie nazwałabym tego popisem nowoczesnej
wirtuozerii, choć ciężko to ocenić, kiedy się właściwie nie ma odpowiedniej
wiedzy. Na pewno jest to muzyka, a w zasadzie dźwięki, do rozumienia, a nie
słuchania. Widać tu dużą oszczędność w środkach, jednak nie wiem czy nie zbyt
dużą, Wooleya właściwie było w tej kompozycji najmniej. Przyznam szczerze, że czegoś
takiego się nie spodziewałam. Ale czy przypadkiem to nie jest właśnie cały
Wooley – nieprzewidywalny wizjoner? W istocie, przecież udało mu się osiągnąć
efekt zaskoczenia, pytanie tylko czy to zaskoczenie było pozytywne.
Druga część koncertu z kwintetem była za to bardzo „jazzy”. Wzięto
na warsztat wczesną muzykę Wyntona Marsalisa, rozbijając ją na czynniki
pierwsze i składając na nowo, na zasadzie „jak by to brzmiało 30 lat
później”. To bardzo ciekawe, bo przecież
Wynton Marsalis to człowiek, który najchętniej jazz wcisnąłby w encyklopedyczną
definicję, przez co środowisko jazzowe raczej za nim nie przepada. Z Wooleyem
jest natomiast zupełnie odwrotnie – poszukuje siebie w jazzie i ma świadomość
złożoności tego gatunku i nieskończoności muzyki jako takiej. Postanowił
odnieść się do Wyntona Marsalisa, bo jak mówi, jego wczesne nagrania miały na
niego duży wpływ. Nagranie Black Codes
(From The Underground) z 1985 roku dostał w wieku 12 lat i nadal jest jego ulubionym
albumem. To co robi raczej nie jest próbą odnalezienia jakiejś nieodkrytej
jakości w jazzie, nie ma to być też żart z Marsalisa, a jedynie poszukiwanie siebie względem jego muzyki.
Na koncercie znalazło się kilka utworów ze wspomnianej płyty, takich
jak „For Wee Folks”, „Phryzzinian Man” czy „Delfeayo’s Dilemma”, a także
kompozycje z ostatniego krążka (Sit In)
The Throne of Frienship, czyli „Plow” i „Executive Suits” (W składzie
powiększonym o tubistę Dana Pecka). W 2011 roku kwintet nagrał pierwszą wspólną
płytę, która była projektem poświęconym kobietom z życia Nate’a. Na Jazztopadzie
zaprezentował postać swojej opiekunki Eunice kawałkiem „Pearl”, w którym sekcja
dęta usunęła się na chwilę w cień i prym wiódł Mat Moran na wibrafonie, a
towarzyszyli mu Einvind Opsvik na kontrabasie i Harris Eisenstadt na perkusji.
Drugi utwór był poświęcony żonie, podczas „Shanda Lea” zabrzmiały już tylko instrumenty
dęte, oczywiście Wooley na trąbce i fenomenalny Josh Sinton na klarnecie
basowym. Przyznać muszę, że to ujazzowione oblicze Wooleya zdecydowanie
bardziej mi się podobało, a premiera okazała się być projektem może i uszytym
na miarę, ale raczej nie moją.
Wadada Leo Smith – koncert z przekazem
Kolejny
trębacz, Wadada Leo Smith to artysta – myśliciel. Wierzy, że sztuka może zmieniać
świat, a muzyka to nadludzki język, pozaziemski twór. Lubi dużo opowiadać o
znaczeniu swoich dzieł i całej filozofii, która temu towarzyszy i choć nie
wszyscy potrafią za nim nadążyć, to kiedy zaczyna grać dzieją się rzeczy
magiczne. Smith skomponował na festiwal utwór pt. „Solidarity” mający ścisły
związek z polską Solidarnością. (Pełny tytuł: „Solidarity – the rights and
duties of labourer and a condition of workers”.) Kompozycja ta ma być częścią
nowego cyklu, nad którym pracuje Wadada. Ma on dotyczyć tematyki walki o prawa
obywatelskie i równość społeczną w globalnym kontekście. Jeśli chodzi o grunt
amerykański, taki cykl już powstał i jest to życiowe dzieło Smitha, które
tworzył na przestrzeni aż 40 lat. „Ten Freedom Summers” zawiera 22 utwory i aby
je zagrać trzeba by było 3 dni koncertu, ponieważ trwa około 9 godzin. Traktuje
o historii walki Afroamerykanów o prawa obywatelskie, od sprawy Dreda Scotta po
Martina Luthera Kinga.
W pierwszej części koncertu zostały zaprezentowane fragmenty tego
cyklu – „Freedom Summer”, „Democracy” i „Buzzsaw” . Smith przyjechał do
Wrocławia nie tylko ze swoim złotym kwartetem (Anthony Davis – fortepian, John
Lindberg – kontrabas, Pheeroan akLaff - perkusja), lecz także z artystą
wizualnym Jessem Gilbertem. Na jego kreację artystyczną składał się obraz z
kilku kamer porozstawianych w sali filharmonii, montowany na żywo i przeplatany
archiwalnymi zdjęciami przedstawiającymi historię ruchów wolnościowych
Afroamerykanów. Wszystko zespolone było płynącą, rozedrganą grafiką podążającą
za rytmem muzyki. Do „Solidarity” użyte zostały znane kadry z lat 80., a także
fotografie z podobnych wydarzeń z innych zakątków świata. W tej kompozycji
kwartetowi towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna NFM pod batutą Adama Klocka. (Tak,
tego samego, który zaprosił Włodka Pawlika do projektu „Night in Calisia”
nagrodzonego Grammy). Partie grane unisono przez orkiestrę symbolizowały grupę
społeczną i jedność, zaś gra kwartetu miała być znakiem jednostki i indywidualności.
Te dwie grupy muzyków, które wywodzą się z różnych praktyk, potrafiły stworzyć
piękną i spójną całość. Na szczęście artyści uniknęli zbytniego patosu, choć
oczywiście wiadomo było, że utwór o takiej tematyce będzie w jakiś sposób
podniosły. Jednak gdyby ktoś przyszedł na ten koncert zupełnie nieświadomy o
czym jest utwór i jakie rzeczy robi Wadada Leo Smith usłyszałby po prostu
porywającą, nowoczesną i niezwykle ciekawą kompozycję. Śmiało mogę powiedzieć,
że była to najlepsza premiera Jazztopadu i jeden z najlepszych koncertów
tegorocznej edycji. Wada Leo Smith okazał się być otwarty na dialog, zadawał
pytania, entuzjastycznie podchodził do interakcji z ludźmi, nie wzbraniał się
przed wspólnym selfie po koncercie, a zamiast bisu powiedział do orkiestry
„Let’s get outta here”. Cudowny człowiek.
Erik Friedlander – muzyka osobista
Pozostajemy w konwencji muzyki i obrazu. Nie tylko dlatego, że Erik
Friedlander specjalizuje się w muzyce filmowej i teatralnej i nie tylko
dlatego, że film z jego muzyką „Nothing on Earth” można było obejrzeć w kinie
NH przed koncertem. Przede wszystkim obraz jawił się jako wspomnienia z
dzieciństwa wiolonczelisty, w postaci zdjęć autorstwa jego rodziców, uznanych
fotografów – Lee i Marii Friedlanderów. Co jakiś czas zdjęcia mieszane były z ulotnymi
i nostalgicznymi filmami drogi Billa Morrisona, przedstawiającymi przemykające
krajobrazy. Ten nastrój i tematyka będą towarzyszyły widowni przez większość
koncertu, bowiem sama muzyka, była w dużej mierze romantyczną narracją, całość
wykonywana solo. Niesamowicie intymny i urokliwy był to koncert. Erik
Friedlander do każdego utworu i serii zdjęć dodawał jakąś opowieść z rodzinnych
podróży, kiedy każdego lata jeździli pickupem tysiące mil po całej Ameryce. Większość
kompozycji pochodziła z albumu Block Ice
and Propane. Poznaliśmy momenty zabawne, jak podczas krótkiego i pełnego
przerysowanego dramatyzmu „Cold Chicken” zainspirowanego kłótnią Lee
Friedlandera z właścicielem knajpy, w której podano nieszczęsnego zimnego
kurczaka, lub „Airstream Envy” o zazdrosnym spojrzeniu na nowoczesne przyczepy,
którymi niestety nie mieli okazji podróżować. „Pressure cooking” zadedykowany
był wbrew pozorom nie tylko ponadczasowemu szybkowarowi, lecz także ogólnie
wszystkim rodzinom. Kiedy okazało się, że utwór zaczyna robić się mroczny,
wyszło na jaw, że tak naprawdę chodzi o napięcie, które narasta podczas
przebywania ze sobą cały czas przez ponad 2 miesiące. W krainy rozmyślań i nostalgii
zabrały „Yakima” – kompozycja dedykowana wujkowi Neo, „Road Weary” i „Solitaire”,
mówiący o tym, jak podczas wielogodzinnej jazdy samochodem młody Erik
zastanawiał się nad mijaniem kolejnych miast jako niewidzialny obserwator, przed
którego oczami przemykają życiorysy
innych ludzi, nie mających świadomości jego istnienia. Pierwszą część koncertu
symbolicznie zakończył „Night White” o powrocie do domu nocą, nadciągających
ulicznych lampach, bilbordach i przerywanej białej linii na drodze oraz wewnętrznym
dialogu, który ze sobą prowadził młody Erik Friedlander, swoistego snu na jawie.
Za pomocą wiolonczeli, zdjęć i opowieści z dzieciństwa zyskał sobie sympatię
wielkości sali filharmonii i każdy chyba troszeczkę się poczuł, jakby był jego
bliskim kolegą. Chyba nie spodziewał się, że już po pierwszej części będzie
dawał bis, a było nim „Serene” Erica Dolphy’ego.
Po przerwie przyszła pora na
ostatnią już premierę tej edycji. Kompozycja „Kore” swoje źródło ma w micie o
Demeter i Korze. Utwór ten napisał Friedlander dla swojej żony, która zmarła 3
lata temu. Demeter rozpaczała po utracie córki porwanej przez Hadesa i radowała
się na jej powrót, wówczas życie na ziemi okresowo zamierało i rodziło się na
nowo. „Kore” to opowieść o cierpieniu i smutku po utracie bliskiej osoby, ale
także odrodzeniu się miłości, lecz w innej postaci – sennych marzeniach.
Estetyka tego utworu była bardzo teatralna i dosłowna, a więc było można
usłyszeć chociażby szum drzew, jakąś gonitwę, spotkanie i szereg innych
motywów. Zaangażowany został cały sztab dźwięków orkiestry, od smyczków po
bębny.
Idea jest oczywiście piękna i nie śmiem jej krytykować, tak samo
wykonania utworu w konkretnej stylistyce, która niesie za sobą takie a nie inne
brzmienie. Jednak po pełnym uroku solowym koncercie ta mnogość instrumentów i
rozmach spowodował, że w miejsce przyjemnej tęsknoty po pierwszej części
pojawiła się otoczka bajkowo-magiczna, która pewnie miała pozostawić
rozpogodzony nastrój. Osobiście wolałabym zostać w nocnej podróży z „Night
White”. Ale o czym ja w ogóle mówię. Friedlander dostał kilkuminutowe owacje na
stojąco. Jak tu się nie zakochać?
Mulatu Astatke – roztańczona Etiopia
Ukoronowaniem pierwszego weekendu festiwalu był koncert Mulatu
Astatke - absolutnego mistrza wibrafonu, człowieka, który rozsławił na świecie
etiopskie dźwięki i przełożył je na język jazzowy doprawiając rytmami
latynoskimi. Do Wrocławia przywiózł ze sobą znakomitych muzyków ze Steps Ahead
Band. Wszyscy zgromadzeni są wokół sceny londyńskiej, albo mają z tym miastem
coś wspólnego. James Arben (saksofon, klarnet basowy, flet poprzeczny) współpracował
już z Mulatu w grupie Heliocentrics, na koncercie wraz z Byronem Wallenem
(trąbka) tworzyli najbardziej towarzyski i roztańczony duet, a ich soczyste solówki
pojawiały się w niemal każdym utworze. Great John, czyli John Edwars –
kontrabasista samouk, dawał może mniej solowych popisów, ale za to najbardziej
szalonych i ekscentrycznych, przy których nie dało się usiedzieć spokojnie na
miejscu. Richard Olatunde Baker, z wykształcenia inżynier dźwięku, dbał o etniczną
oprawę muzyczną na perkusjonaliach i bębnach afrykańskich. Kolejni dwaj muzycy
mogą być znani z innych projektów, w których uczestniczą. Wiolonczelista Ian
Burdge współpracował między innymi z Sade, Florence + The Machine czy
Goldfrapp, a pianistę Nicka Ramma skojarzą fani The Cinematic Orchestra. Za
bębnami zasiadał Tom Skinner związany z muzyką elektroniczną, jego remixów
można posłuchać na Soundcloudzie pod nazwą „Hello Skinny”.
Koncert zaczęli z impetem, początkowe kilka taktów na scenie
znajdował się sam band, po czym Arben zapowiedział główną gwiazdę wieczoru.
Mulatu Astatke przywitał się z widownią swoim uroczym, jednak zupełnie
niezrozumiałym dla mnie angielskim, o swoistym akcencie. Otwierającym utworem
był „Dewel” dający mocne, podsycające apetyt wejście. Nie mogło oczywiście
zabraknąć okrytego sławą „Yekermo Sew” , od którego pewnie niektórzy zaczęli
swoją przygodę z muzyką Mulatu Astatke, po obejrzeniu filmu „Broken Flowers”
Jima Jarmusha. Kolejnym utworem był Netsanet, podczas którego miał okazję
wykazać się wiolonczelista. Potem nieco groźny i niepokojący „Azmari” i
uspokojone „Motherland”, zabierające w rozkołysaną podróż do ojczyzny Astatke. Cztery
pierwsze utwory zostały skomponowane na przełomie lat 60. i 70. Dołączył do tej
grupy „Yekatit” będący punktem kulminacyjnym koncertu z porywającą częścią
perkusyjno-kontrabasową. Niestety zwiastowało to rychły koniec i chyba
najbardziej znany utwór „Yegelle Tezeta” oraz nieco nowszy z repertuaru
nagranego podobnie jak „Motherland” na albumie Steps Ahead Bandu, „Way to the
Nice” z motywem rodem z Bonda. Po takim koncercie bez bisu by się nie obeszło,
ostatnim z ostatnich był „Mulatu” napisany przez artystę dla…samego siebie.
Po wszystkim jeszcze długo nie
schodził uśmiech z twarzy, choć kiedy emocje opadły zaczęłam się zastanawiać
nad tym, że przecież takich koncertów Mulatu i Steps Ahead pewnie dali już
kilkadziesiąt i właściwie nie wiem czy ten wrocławski był jakiś szczególny. I
chyba nie chce wiedzieć, bo mam zamiar zapisać go w jak najbardziej pozytywnych
i euforycznych wspomnieniach.
Cortex, Five 38 i HANG EN HIGH –
odkrycia w klubowych okolicznościach
Czas na ochłonięcie i przenosiny z filharmonicznych krzeseł do
piwnicy w Mleczarni.
Poniedziałek upłynął pod znakiem norweskiej energii. Zespół Cortex jakkolwiek
był dla mnie nowością, to nazwisko perkusisty od razu można było skojarzyć z
międzynarodowego kwartetu Macieja Obary. Gard Nilssen udziela się jeszcze w
wielu innych projektach, ale Cortex jest wyjątkowy pod tym względem, że jego
członkowie znają się od lat i są najlepszymi przyjaciółmi. Jak do tej pory
nagrali dwie płyty studyjne: Resection (2011)
i Göteborg
(2012)
oraz jedną koncertową LIVE,
wydaną przez Clean Feed. Liderem grupy jest trębacz Thomas Johansson, ale
prawdziwie wybuchową mieszankę tworzą tak naprawdę jako całość – oprócz
Nilssena, Krtistoffer Alberts na saksofonie oraz Ola Høyer na kontrabasie. To
była ciemna strona mocy festiwalu i jednocześnie powiew świeżości. Niesamowita
energia, intensywne free z tempem 250 uderzeń na minutę, ale także kilka
momentów wytchnienia, dzięki którym koncert stawał się bardziej przystępny i
nie odczuwało się zmęczenia materiałem. Z wielką satysfakcją patrzyłam na
wszystkie kiwające z aprobatą głowy. Koncerty klubowe to zupełnie inna atmosfera
– więcej materializujących się w okrzykach i oklaskach emocji oraz więcej luzu
zarówno w publice, jak i w artystach. Choć młodzi Norwegowie mogli być na
początku nieco zestresowani, może przez niepewność jak na ich muzykę zareaguje
polska publika, a może obecnością kamery uwieczniającej cały koncert
najprawdopodobniej na potrzeby Music Norway.
Kolejny dzień można by zamknąć
w zestawieniu kobiety – mężczyźni, ale chyba tylko jeśli chodzi o składy, bo w
graniu takiego rozdziału raczej nie można było jednoznacznie określić. Five 38
tworzą dwie Francuzki: Fanny Lasfargues odpowiedzialna za 5 strun gitary
basowej oraz Rafaelle Rinaudo mająca do dyspozycji 38 strun harfy elektrycznej.
Spodziewać by się można czegoś delikatnego i poetyckiego już po samej obecności
harfy i tak w istocie chwilami było, ale te dziewczyny potrafiły na prawdę
ostro zagrać rockowym brzmieniem. Ich muzyka to coś zupełnie nieokreślonego,
nie sposób jej nazwać przy użyciu dwóch czy trzech gatunków. Trochę jakby wziąć
Cocteau Twins, dać im do zagrania kawałek „Pass this On” na nutę psychodeliczną,
z wokalem w wykonaniu R2D2 . To wszystko osiągnięte przy pomocy gitary, harfy
ale też całej masy alternatywnych przyrządów w postaci plastikowego wiatraczka,
szczotek, karty płatniczej , taśmy magnetycznej z kasety kompaktowej i innych
bliżej nieokreślonych przedmiotów. Doprawdy zjawiskowe. Skąd te dziewczyny się
wzięły? I nie chodzi mi tu o dzielnicę Paryża, ale bardziej o galaktykę.
Druga część wtorkowego
wieczoru również nie stroniła od elektroniki, ale była już nieco bardziej
jazzowa niż poprzednia. HANG EM HIGH to trójka facetów o wyrazistych
charakterach i specyficznym poczuciu humoru. Koncert był polską premierą ich
nowej, drugiej w dorobku płyty Beef &
Bottle . Zespół jest formacją polsko-szwajcarsko-austriacką. Radek „Bond”
Bednarz, wrocławski basista, na scenę wszedł z wielkim plastikowym burgerem o
imieniu Fritz. Grający na saksofonie klarnetach. Pochodzący z Austrii Alfred
Vogel pochwalił się skarpetkami pod kolor perkusji, a kiedy grał, po scenie
latały talerze, garnki i butelki po wodzie. Szwajcar Lucien Dubius
prawdopodobnie jest miłośnikiem nie tylko Johna Coltrane’a, lecz także mizerii.
BOND słusznie określił ich grupę mianem raczej zrelaksowanych kowbojów, niż
takich jak w filmie Clinta Eastwooda. No bo wyobraźmy to sobie : na scenie leży
burger, Alfred rozpada się za bębnami, a Lucien pije piwo i mówi żeby nie
słuchać co Bond opowiada.
Ale trójka muzyków i Fritz to jeszcze nie wszyscy, którzy gościli
tego wieczoru w Mleczarni. Towarzyszył im także szwajcarski producent Roli
Mosimann, który współpracował np. z Bjork, New Order czy Faith No More. Roli uczestniczył również w
tegorocznej edycji Punkt Eklektik Session we Wrocławiu, którego pomysłodawcą
jest zresztą Bond. Nie było go co prawda na scenie, ale miksując zaznaczał
swoją obecność w muzyce.
Koncerty w Mleczarni okazały
się bardzo udane i stanowiły dla wielu źródło interesujących muzycznych odkryć.
Aż chciałoby się żeby odbywały się regularnie, nie tylko podczas festiwalu.
KonstruKt – jazda bez trzymanki po tureckich
wertepach
KonstruKt był jednym z trzech, a jak się potem okazało, dwóch
elementów składających się na blok Akbank Jazz Festival presents : Turkey.
Festiwale z Wrocławia i Stambułu nawiązały współpracę, dzięki czemu pod
analogicznym szyldem „Jazztopad Festival prestents” do Turcji pojechali
koncertować : Marcin Masecki, Hera oraz Maciej Obara International Quartet. W Polsce ostatecznie zagrali muzycy z konstruKtu
oraz Misirli Ahmet. Erkan Ogur, Derya Turkan i Alp Ersonmez nie dotarli, nie
wiedzieć czemu. Ich występ musiał zostać odwołany na kilka dni przed planowanym
terminem.
Jeśli chodzi o koncert
konstruKtu, to mam kilka znaków zapytania. (Mówiąc koncert, nie mam w tym
przypadku na myśli muzyki, która była porcją świetnego, bezkompromisowego free
jazzu.) Odbywał się on w Centrum Technologii Audiowizualnych, gdzie panowały dość
niskie temperatury i czuć było zapach, jakby to ująć…czasu przeszłego, którym
później przeszły moje ubrania. Nic to, pomyślałam – na dobry koncert mogłabym
pójść wszędzie i nie ma co marudzić. Przede wszystkim zupełnie zabrakło
jakiejkolwiek atmosfery i emocji. Podekscytowanie po koncercie trwało dosłownie
minutę, bo oto natychmiast skończyły się brawa, zapaliło się światło i jakby
instynktownie zaczęto opuszczać salę. Poczułam się tak, jakbym ten koncert
„odbębniła” i właśnie nie za bardzo wiem dlaczego. Może to wina formy, którą
obrali muzycy, grając długi set, z kawałkami przechodzącymi płynnie jeden w
drugi. Wtedy trochę nie wiadomo co robić. „Czy to już mam bić brawo, czy
jeszcze? A może w ogóle lepiej nie będę przeszkadzać”. Może było zimno? Może innym
twórczość tej grupy nie przypadła jednak do gustu? Ciężko to stwierdzić. Mam
nadzieje, że nie to ostatnie. Na pewno u mnie po wszystkim pozostał ogromny
niedosyt, co wydaje się dziwne, bo przecież muzyka była bardzo intensywna.
Gradobicie dźwięków, nieustający szybki rytm, nieposkromione i głośne granie. Pomiędzy
standardowymi jazzowymi instrumentami znalazły się flety, perkusjonalia i bęben
djembe, a elektronicznego charakteru nadawał syntezator Mooga. Pod koniec
dołączył do zespołu Misirli Ahmet na darbuce, tworząc zgrabne zakończenie, już
bardziej uspokojone. Jego obecność była dobrym ruchem, podejrzewam, że było to
możliwe ze względu na większą ilość czasu do dyspozycji, z powodu odwołanej
drugiej części, a także obecność Ahmeta we Wrocławiu przez festiwalowe
warsztaty, które prowadził. KonstruKt również przebywał dłuższą chwilę w Polsce
i wraz z wrocławskimi muzykami udzielali się podczas koncertów w mieszkaniach
prywatnych. Żałuje, że mnie na nich nie było, bo tam dobrej atmosfery na pewno
nie zabrakło.
Misirli Ahmet – orientalny trans
KonstruKt to było awangardowe
oblicze Turcji. Jej tradycyjną stronę zaprezentował wirtuoz darbuki Misirli
Ahmet. Nie bez powodu umieszcza się go w światowej czołówce mistrzów tego
instrumentu. Bogactwo rytmów jakie z niego wydobywał było nieopisane. Gdyby
zamknąć oczy wydawałoby się, że na scenie jest nie jedna, a 10 osób. Kiedy
Misirli gra wstępuje w niego jakieś światło i to nie jest ozdobna metafora, tak
się dzieje naprawdę. Przemawiając do publiczności wydaje się być po prostu
sympatycznym człowiekiem lubiącym żartować, ale kiedy gra, wpada w szalony
trans. Jest czymś niesamowitym widzieć na żywo taką przemianę.
Misirli starał się podpowiadać jak rozumieć poszczególne utwory np. licząc
do dziesięciu w rytmie 10/8, pokazując różne rodzaje darbuki albo angażując publikę
w klaskanie. Muszę przyznać, że jak do tej pory było to najbardziej
skomplikowane i zaawansowane klaskanie widowni w tym roku, do tego jeszcze z
podziałem na prawą i lewą część sali, które miały się zgrać. Nie było to takie
łatwe, jednak chyba daliśmy radę.
Ahmet nie tylko grał na darbuce, ale też śpiewał, wydawał dźwięki
uderzając się w policzki, pstrykał palcami, a w pewnym momencie grał na dwóch
darbukach jednocześnie. Niekiedy w tle puszczany był podkład z melodią
wygrywaną na akordeonie, a w trakcie jednego utworu Ahmet podstawił pod
mikrofon zwyczajny odtwarzacz z zapętlonym motywem.
Jak widać koncert solo wcale
nie musi się ograniczać do typowego brzmienia jednego instrumentu. Misirli
Ahmet za pomocą różnorodnych dźwięków zabrał w podróż po krainach Bliskiego
Wschodu i okazała się być ona bardzo odkrywcza.
MosaiKOREA – mozaika z porozrzucanych
melodii
Podróż, którą rozpoczął Ahmet,
miała swój dalszy ciąg na Dalekim Wschodzie, a dokładnie w Korei Południowej.
Od tego kraju dwa lata temu zaczęło się na Jazztopadzie odkrywanie muzyki z odległych
krain. Podczas ubiegłorocznej edycji była to Japonia, a w tym roku właśnie
Turcja. Czyżby festiwal zatoczył koło? Z punktu widzenia spójności całego
pomysłu ten pojedynczy występ Koreańczyków chyba nie za bardzo do reszty
pasował. Liderka grupy MosaiKOREA Heo Yoon-Jeong oraz grający na flecie daegum
Aram Lee znani są jazztopadowej publiczności. W 2012 roku dali naprawdę dobry,
jedyny w swym rodzaju koncert z braćmi Oleś podczas weekendu koreańskiego.
Udowodnili wtedy, że da się ciekawie połączyć muzykę z instrumentów o
rodowodzie europejskim z koreańską tradycją. MosaiKOREA dobiera instrumentarium
na podobnej zasadzie, ale jest zdecydowanie bardziej rozbudowane. Obok saksofonu,
gitary, kontrabasu i perkusji są wspomniane geomungo, daegum oraz bęben junggu,
haegum będące rodzajem skrzypiec i tradycyjny wokal. Muzyka, którą tworzą
nazywa się sanjo (porozrzucane melodie) i polega na przedstawieniu melodii w
różnych wariantach rytmicznych.
Przyznaję się bez bicia – zupełnie nie wiem o co chodziło i nic z
tego koncertu nie zrozumiałam. O ile dwa lata temu dialog sekcji rytmicznej z
cytrą i fletem stanowił interesujący
projekt międzykulturowy i przyjemnie się go słuchało, to w przypadku MosaiKOREA
czułam, że wytwarza się jakiś dystans. Nie jestem w stanie nawet ocenić czy mi
się to podobało czy nie, ale raczej nie będzie to jedna z pozycji z domowej
płytotece i pozostanie jednorazowym doświadczeniem. Oczywiście, muzycy, którzy
grają w tej formacji są znakomitymi artystami o wielkich umiejętnościach i tego
nie można im odmówić. Myślę, że dla kogoś kto głębiej interesuje się kulturą
Korei była to nie lada gratka zobaczyć ich wszystkich na scenie. Jednak podczas
pierwszego zetknięcia się z tą kulturą, nawet bez uprzedniego przygotowania się
i specjalistycznej wiedzy, byłam w stanie po prostu czerpać z tego przyjemność
niezależnie od zainteresowań. Występ tych 9 niewątpliwie utalentowanych
Koreańczyków wprawił mnie w zakłopotanie i onieśmielił przeładowaniem środków
wyrazu. Chyba jednak wolę kiedy „Kujaviak goes Funky”…
Pharoah Sanders – finał bez
zbędnych fajerwerków
Na ten koncert czekało pewnie wielu, bo oto sam Pharoah Sanders po 4
latach wraca do Polski. Ostatnim razem kiedy u nas był, występował na WSJD w
Sali Kongresowej. Pamiętam wciąż jego charakterystyczny taniec i wokalizy,
będące nieodłącznym punktem programu. W tym roku było nieco mniej takich
akrobacji, ale gestem bijącego się w piersi goryla Pharoah zamanifestował, że
wciąż jest w nim siła charakteru i hart ducha, pomimo upływu lat, który osłabił
jego kondycję fizyczną. Sanders nie grał zbyt długo, bo podczas prawie półtoragodzinnego
koncertu połowę tego czasu obserwował popisy swoich muzyków. Ale przecież nawet
gdyby zagrał 24-godzinny maraton to fanom i tak by było mało.
W składzie w ostatniej chwili zaszły zmiany – pianista William
Henderson został zastąpiony przez gitarzystę Kurta Rosenwinkela. Z jednej
strony szkoda, bo fortepian na pewno pięknie by zabrzmiał tego wieczoru, ale Rosenwinkel
poradził sobie bardzo dobrze, gdyby zmrużyć oczy można by było podejrzewać, że
to Pat Metheny niespodziewanie dołączył do zespołu. Moją uwagę skradł perkusista
Gene Calderazzo, który świetnie potrafił zbalansować subtelne granie i
mocniejsze partie. Ten „cat” grywał z takimi tuzami jak Evan Parker i Randy
Brecker. Kontrabasista Oli Hayhurst otworzył koncert solidnym solo, po którym
zabrzmiały pierwsze dźwięku saksofonu. Koncert upłynął raczej spokojnie, w
ciepłej atmosferze, i gdyby nie kilkaset osób w filharmonii można by było
powiedzieć, że wręcz kameralnej. Obyło się bez większych niespodzianek. To był
jazz w najczystszej postaci, klasyka gatunku najwyższej próby. Dobrze, że finał
festiwalu przebiegał w taki sposób i łagodził freejazzowo eksperymentalne
rozedrganie po tych 10 dniach muzyki czasami wymagającej nie lada cierpliwości.
Sanders dał wyważony, stonowany koncert bez zbędnych fajerwerków i kombinacji. Jedenastą
edycję Jazztopadu ostatecznie i definitywnie zamknął „The Creator Has a Master
Plan”, który w dosadny sposób oznajmiał, że to już naprawdę ostatni utwór i nie
ma co liczyć na bis. Pozostawił za to publikę w rozśpiewanym nastroju, długo
potem można było na korytarzu usłyszeć ludzi nucących słynny wers „the power od
God”.
Ta edycja nie była najbardziej
spektakularną w historii festiwalu. Trudno się dziwić, raczej nikt nie wymagał
tego, że przebije pamiętny jubileusz z niesamowitym koncertem Charlesa Lloyda,
który będę wspominać pewnie do końca życia. Jazztopad wciąż jednak pozostaje
chyba najciekawszym festiwalem jazzowym w kraju, umożliwiając melomanom
uczestniczenie w ambitnych i niespotykanych projektach, spotkaniach z
artystami, warsztatach, pokazach filmowych, showcase’ach młodych polskich
muzyków i rzecz jasna jam sessions do późnych godzin nocnych.