poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Jazz nad Odrą : dzień ostatni.


Czterdziesty dziewiąty Jazz nad Odrą dobiegł końca. Ostatnie sześć dni po brzegi wypełnione było muzyką niezwykle różnorodną, a tegoroczny program postawił wysoko poprzeczkę następnej, jubileuszowej edycji. Każdy znalazł coś dla siebie – jazz widowiskowy, jazz sentymentalny, czasem broadwayowski, a czasem słowiańsko liryczny, zarówno zabarwiony na czarno r’n’b i soulem, jak i aranżowany na orkiestrę. Szeroka gama artystów podczas gali zamknięcia również potwierdziła jak wiele twarzy ma jazz.

Zbigniew Czwojda – trębacz, dyrektor Wrocławskiej szkoły jazzu- dyrygował Big Festival Bandem, istniejącym już od kilkunastu lat. BFB towarzyszy festiwalowi, zapraszając zawsze świetnych solistów. Nie dziwne, że bilety zostały na długo przed galą wyprzedane, gdyż rzadko nadarza się okazja na zgromadzenie w jednym miejscu samych wielkich nazwisk. Na chwilę przeniosłam się w czasie, słuchając standardów takich jak Georgia On My Mind, My Funny Valentine, czy Man, Where Can You Be Billy Holiday, i to w tak profesjonalnie wykonanych aranżacjach. Jak zwykle olśniewająca Aga Zaryan zaśpiewała je bezbłędnie, i równie bezbłędnie wyglądała w swej połyskującej sukni. Poza standarami amerykańskimi w rozpisce pojawiła się Kołysanka Rosemary,co ciekawe - po polsku. Chyba wszyscy przyznają, że to najbardziej znanej na świecie kompozycja Krzysztofa Komedy. Piękny głos, nieprzekombinowane i czysto wykonane utwory, klasa i styl – na Agę po prostu zawsze można liczyć. Jej występ podobał mi się zdecydowanie najbardziej.
 Grający razem z ojcem, a po jego śmierci, już jako lider Old Timersów Robert Majewski grał tego wieczora na flugelhornie "My one and only love", a zaraz po nim Henryk Miśkiewicz, popisywał się intensywnymi solówkami. Leszek Możdżer – ulubieniec wrocławian - rozgrzany po wczorajszym graniu z zespołem Cassandry Wilson, dziś również zabawiał publikę. Może i zarzuca mu się czasem kupowanie sobie względów efektami, ale przecież zakończenie festiwalu trudno sobie wyobrazić bez takich fajerwerków. Na koniec gali zaprezentował się, oszczędnie jak to ma w zwyczaju, Michał Urbaniak. Jak wiemy co za dużo to niezdrowo, więc można na to przymknąć oko. .
W rolę konferansjera wcielił się Jerzy Skoczylas z kabaretu Elita, więc nudą  nie wiało. Dyskretne uśmiechy, wzajemne spojrzenia, gdy coś poszło nie tak, tylko dodawały uroku. Było galowo i z pompą, jak to na zakończenie przystało. Trudno jest naprawdę jakoś ocenić ten ostatni już koncert festiwalu, gdyż po tylu wrażeniach z minionych dni, każdy, nawet największy meloman może być już nieco wypłukany z emocji. Myślę, że był to dobry moment, aby w fajnej atmosferze rozstać się i wrócić do szarej rzeczywistości.
Trzeba przyznać, że był to bardzo udany festiwal i nie możemy się wszyscy doczekać, co nam zaserwują organizatorzy za rok. Prawdziwe święto jazzu odbywa się już blisko przez pół wieku, zatem okazja do celebracji niemała. Przed JnO stoi duże wyzwanie w doborze artystów, bo jak uczy doświadczenie, nie zawsze te najbardziej znane nazwiska są gwarancją sukcesu. Trzymamy kciuki i szykujemy się pomału do kolejnej edycji, a po drodze przecież WSJD, Jazztopad, jesień w Krakowie, Zadymka i cały wachlarz różnych wydarzeń, na których na pewno warto być. Ja jak na razie, polecam chwilę odpocząć i posłuchać dobrych płyt w domowym zaciszu.

            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz