Mówi się, że jest nadzieją polskiego jazzu. Sam mówi mało, więcej gra, jednak
jego muzyka mówi o nim dużo. Ze studiów został zwolniony, prawdziwą szkołę dali
mu Janusz Muniak i Arek Skolik. To oni pokazali mu o co w jazzie chodzi. Po
pięciu nagranych do tej pory płytach w różnych składach, przyszła pora na
autorski debiutancki krążek, zatytułowany po prostu First Album. Kuba Płużek,
bo to o nim mowa, ze znaną sobie wylewnością, w zaciszach krakowskiego
Piec’Artu , opowiedział mi trochę o płycie i nie tylko.
Milena Fabicka: Może zaczniemy od początku? Jak wyglądała twoja muzyczna
edukacja. Z tego co mi wiadomo miałeś z tym przygody.
Kuba Płużek: Jestem zwolennikiem tego co mówi Janusz Muniak: „Jak nie umiesz,
to się naucz”. Czy to samemu, czy
z pomocą instytucji, które bardzo lubią wystawiać oceny. Do podstawówki chodziłem niemuzycznej.
Pierwsza oficjalna instytucja, która mnie uczyła, to było ognisko muzyczne. Potem
zdałem do gimnazjum na klarnet, nie wiedzieć czemu.
M.F.: Skąd się w ogóle wziął ten
klarnet?
K.P.: Ja nie wiedziałem wtedy czego jeszcze chce. Byłem młody, głupi,
nierozgarnięty. Rodzice wymyślili, żeby zdawać do „Chopina” na ten klarnet, no
i zdałem. Oficjalnie to był główny instrument, ale nieoficjalnie fortepian był
na pierwszym miejscu. Doszedłem do trzeciej gimnazjum, pokłóciłem się z panią
od historii muzyki, matematyki i czegoś jeszcze. Strasznie te szkoły
niewspierające są... Poznałem za to świetnego gościa, który mnie uczył grać na
fortepianie. Nazywa się Bartłomiej Mełges. Pokazał co to znaczy czuć to coś w palcach, ten touch … No i skończyłem liceum,
dyplomu nie dostałem bo się obrazili na mnie na egzaminie. Do Krakowa nie
zdałem na studia bo uznali mnie za „niedojrzałego psychicznie”.
M.F.: Na jakiej podstawie?
K.P.: Zapytali mnie „Dlaczego Pan chce studiować na naszej Akademii?”
Powiedziałem, że wokół są Planty
i dobrze się tu czuję w okolicy krakowskiego
rynku, zamiast „wiem, że w waszej akademii będę mógł zdobyć solidną wiedzę, wykształcenie
i rozwinąć się. Zdałem do Katowic na fortepian.
M.F.: Tylko do tych dwóch miejsc
składałeś dokumenty?
K.P.: Tylko do tych dwóch. Ale
Katowic nie skończyłem, bo tym razem pan od filozofii się na mnie obraził. Na
egzaminie poprawkowym, zapytałem go, dlaczego trzeba zdać filozofię, aby dostać
dyplom Akademii Muzycznej. Trochę jak w tym rysunku Raczkowskiego, na którym
widać nauczyciela pytającego klasę, czy filozofia jest potrzebna i jeden z
uczniów odpowiada „nie wiem”. Pani od integracji sztuk też się obraziła i
stwierdziła, że swoją pracą domową obrażam akademię. Miało to być coś, co by
integrowało trzy różne dziedziny sztuki. Kompletnie nie wiem o co jej chodziło,
bo wziąłem wtedy obraz przedstawiający trzy klarnety stojące pionowo, wyglądające
jak kraty więzienne i dorysowałem głośniki, z których leciał „Jailhouse Rock” z dopiskiem „Tu byłem – Elvis”.
Zwolnili mnie bo przenosiłem te przedmioty na następny rok nie płacąc za nie.
Poza tym zawsze bardzo mnie zniechęcało granie egzaminów, bo gdzie tu muzyka,
skoro młodszy muzyk gra dla starszych muzyków, którzy potem wystawiają mu za to
ocenę. To chyba najgorszy sposób grania muzyki, podobnie jest z konkursami. To
tak, jakbyś wiedziała, że z twoim chłopakiem ma dojść – jak to panowie ładnie
mawiają – do aktu sakramentalnego, a ktoś by to obserwował i miał po wszystkim
wystawić ci za to ocenę. Gdzie tu miejsce na przyjemność?
M.F.: Czyli do Twojego grania
nikt nie miał większych zastrzeżeń?
K.P.: Z perkusji dodatkowej
miałem 5, z fortepianu miałem 4, ale jeśli chodzi o edukację, to najwięcej mi dał Muniak. Granie z
Muniakiem, przebywanie z Muniakiem, gadanie z Muniakiem. Jak miałem 18 lat, to pierwszy raz z
nim grałem. Przypadkowo. Jakiś gitarzysta uciekł z koncertu... No wiesz,
tak naprawdę żadna instytucja, żadna akademia, nie nauczy cię tego, czego się
nauczysz grając na żywo. Tak samo Kubica nie nauczy
się rajdów jeżdżąc w grze komputerowej.
M.F.: Czy można zatem powiedzieć, że
szkoły mają za zadanie wykształcić „maszyny do grania”?
K.P.: Może maszyny to nie, ale szkoły mają jakiś określony program, który muszą
zrealizować i nie przykładają za bardzo wagi do tego, żeby wykrzesać z kogoś
osobowość czy kreatywność. To musisz po prostu wyjąć z życia, zagłębić się w
siebie. To czego uczą jest przydatne warsztatowo. Skale warto znać.
M.F.: Poza Januszem Muniakiem, czy ktoś
jeszcze jakoś na ciebie wpłynął?
K.P.: Wiesz, wpływ na mnie
ma wszystko z czym się stykam. Nie chodzi tylko o muzykę. Bardzo mnie inspirują
ludzie, którzy coś zdziałali w życiu. Na przykład wspomniany Kubica, którego
podejście do tego co robi jest oszałamiające. Ledwo przeżył wypadek trzy lata
temu, a teraz jeździ na najwyższym poziomie w nowej kategorii. Ludzie, którzy
siedzą w rajdach 20 lat są w szoku, co ten człowiek robi.
Wszystko, w czym potrafię dostrzec coś co mnie ciekawi, to mnie wzbogaca i
potem przepływa przez paluchy na klawiaturę. Książki, filmy…
M.F.: Jakieś konkretne?
K.P.: Co do książek to na
przykład takie tytuły, jak Bogaty
ojciec-biedny ojciec. Bóg urojony, Sztuka pierdzenia czy Steve Jobs – sekrety innowacji albo Whiskey – Leksykon Smakosza. To
się oczywiście zmienia, ale znalazłem np. taką listę najbardziej porąbanych
filmów na świecie. Lubię chodzić do teatru. Ostatnio byłem na Małych
zbrodniach małżeńskich, bardzo przyjemny spektakl. Znalazłem też fajne
materiały na Discovery o Richardzie Bransonie z Virgin, który teraz robi loty w
kosmos. Świetny koleś. Strasznie mnie to napędza, że robi co mu wpadnie do
głowy.
M.F.: Pytanie
tylko jak on to robi. Może po prostu nie boi się ryzyka?
K.P.: Czytałem ostatnio o sprawach porażek i znowu na myśl przychodzi mi
Kubica, który jest pod tym względem niezniszczalny. On jest moją największą
pozamuzyczną inspiracją. Sam
zresztą lubię chodzić na gokarty, a kiedyś może wystartuje nawet w jakimś
rajdzie.Widziałem też taki fajny wykres, jaka jest droga do sukcesu. Najpierw nie robisz nic, potem są porażki, a na końcu sukces. Porażki po prostu muszą być, bo z nich wyciąga się najważniejsze lekcje. Dochodzenie do czegoś, to było cały czas grzebanie w tym, co zrobiłem źle i znajdowanie w tym perełek.

M.F.: Tobie akurat przyszło do głowy
nagranie płyty. Opowiedz trochę o niej. Co zadecydowało o takim składzie i
takich konfiguracjach?
K.P.: Jeśli chodzi o kwartet, to
ta formuła jest bardzo klasyczna i najwygodniejsza dla mnie. A dlaczego z
takimi ludźmi? Słuchaj, w tym zespole jest jak w dobrym związku, jest świetna
chemia, porozumienie, reakcje molekularne… To są ludzie, z którymi wiem, że
mogę zrobić świetne rzeczy. Zarówno na scenie, jak i poza nią. Zawsze będzie
ciekawie, cokolwiek byśmy nie robili. To jest trochę tak, jak z dziewczyną.
Kiedy jest miłość, to
można
robić szczere, wielkie rzeczy. Nie mógłbym grać z kimś za kim nie przepadam. To
będzie słychać.
M.F.: Niektórzy twierdzą, że
profesjonalista potrafi zagrać z każdym, albo umie pójść na pewne ustępstwa. Co
o tym sądzisz?
K.P.: Ja nie jestem profesjonalistą. Nie
mam dyplomu (śmiech...). Jeśliby się np. zdarzyło, że na jakimś
kawałku mi zależy, a wydawca chce go z płyty usunąć, to bym obstawał przy
swoim, bo tym samym chciałby usunąć jakąś historię z mojego życia. Jednak jeśli
dwie strony dojdą do porozumienia, to jest to w porządku. Mój wydawca, Adam Domagała chciał, żeby zmienić kolejność i
żeby „Ciążownik” był pierwszy, no i jest. Miałem
ustaloną wcześniej kolejność, ale jakoś bardzo się przy niej nie upierałem...
M.F.: No właśnie, płytę wydałeś w V Records.
Twój album jest trzecim jak
do tej pory wydanym przez tę wytwórnię. Dlaczego akurat ją wybrałeś?
K.P.: Słyszałem, że się bardzo
przykładają. Adam kocha muzykę. W ogóle jest
zdolnym gościem, potrafi załatwić wiele rzeczy i bardzo mu jestem za to
wdzięczny. Nie traktuje go jako menedżera, ale jak wspominał nie wyklucza tego.
Kto wie, może kiedyś coś...
M.F.: Gdzie nagrywaliście materiał?
K.P.: W Warszawie, na sali koncertowej uniwersytetu. Nagrywaliśmy „na setkę”.
Mniej więcej od dwunastej w nocy do piątej nad ranem.
M.F.: Przeżywasz
swój First Album? Opowiadałeś, że wszystkie te utwory wiążą
się z twoimi życiowymi historiami.
K.P.: Będę przeżywał jak będą koncerty, ale oczywiście cieszę się, że się udało. A z historiami to już
pal licho. Utwory to jest właśnie to, co ja widzę wokół. Są dokładnie tak
wymowne i absurdalne jak to co
się wyrabia na tym dziwnym świecie. Jest trochę tak, jakbym pisał muzykę do
swojego własnego życia, co jest prostsze od napisania muzyki do filmu, bo nikt
się nie wpierdziela, że tam jest coś źle napisane czy niewłaściwie dodane. Co najwyżej krytycy mogą wyrazić swoje
niezadowolenie i dać jedną gwiazdkę, co też będzie mi się kojarzyło ze szkołą.
Jest w tej muzyce trochę bólu. „Ciążownik” na przykład jest bolesny, bo to
ciężki okres. W „Lunzyferionie” słychać boogie. Grałem boogie od kiedy pokazał
mi je wujek jak byłem mały. Co z tego, że grało się je 100 lat temu, skoro
jest w tym wielki fun. Nie widzę
przeszkód, żeby to przemycać do muzyki współczesnej. W ogóle „Lunzyferion” miał nie tyle
nawet oddawać charakter Lunzów tylko
ogólnie to, co się działo u Muniaka. Zresztą nadal się dzieje. I będzie się
działo, na pewno dopóki Muniak tam będzie. Każdy utwór to po prostu jakieś zdarzenie. Smutne albo wesołe.
M.F.: Na płycie słychać
charakterystyczne atonalne granie Marka Pospieszalskiego, to wyszło „w praniu”,
czy miałeś coś takiego w głowie gdy komponowałeś?
K.P.: Wiedziałem jak będzie z Markiem, grałem z nim pare razy i wiem jaki z
niego jest „gagatek”. Nigdy natomiast nie zastanawiałem się nad tym, czy on gra
dobrze, czy źle. Tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak granie dobrze czy źle.
Są niby poziomy – ktoś może grać na wysokim lub niskim
poziomie, ale chodzi o to żeby grać siebie, grać prawdę, nie ściemniać.
Jak ktoś ściemnia w graniu, to też ściemnia w życiu. A Marek… ciężko
powiedzieć, on jest w ogóle gdzieś indziej z muzyką, ale tego właśnie chciałem.
Wiedziałem, że jak zagra coś, to będzie ciekawie. Jestem bardzo zadowolony.
M.F.: Nie da się ukryć, że wyszło to bardzo dobrze. Zbierasz dobre recenzje, nawet od tych bardziej surowych krytyków. Zdarzyło ci się usłyszeć coś zaskakującego na swój temat?
K.P.: Nigdy mnie nikt jakoś strasznie nie opierdolił, ale cenie sobie opinie tak samo dobre, jak i złe. Ważne żeby te złe były konstruktywne. Co do dobrych, to raz jeden koleś podszedł do mnie i powiedział, że chodzi na różne koncerty jazzowe i musi sobie zajarać, żeby było fajnie i żeby miał dobry odbiór, a przy mnie nie musiał nic palić. To jeden z największych komplementów jakie dostałem. Naprawdę.

M.F.: Ile twarzy ma Kuba Płużek?
Poruszasz się tak naprawdę po wielu gatunkach, nawet disco-polo. Jest coś co ci
sprawia największą przyjemność?
K.P.: Kurde, mam jedną i w Batmanie na pewno nie mógłbym grać dwóch twarzy. Co
do disco-polo, to KUBEX na razie muszę zawiesić, bo wychodzi płyta, więc nie
wiem czy będę miał czas na takie zabawy. (śmiech...) A największą przyjemność sprawia mi,
jak się dobrze gra. Nie ma znaczenia, czy to jest free-jazz, klasyka, standardy,
dubstep, czy psychotrance, moje kompozycje lub cudze. Nieważne. Ja tak nie
potrafię rozgraniczać muzyki. Jak jest fajna to jest fajna. Nawet nie nazywam siebie pianistą
jazzowym. Nie miałbym nic przeciwko graniu na żywo fajnego techno na imprezie.
M.F.: A zdarza Ci się być z siebie niezadowolonym?
K.P.: Bardzo często. Nawet na
płycie jest parę rzeczy, które bym poprawił, bo kilka razy się tam potknąłem.
M.F.: Z
drugiej strony, takie wymuskane granie jest czasami sztuczne. Weźmy za przykład
Eldara Djangirova. Ma niesamowitą technikę i gra bezbłędnie, ale w jego graniu
jednak brakuje tego czegoś.
K.P.: Strasznie zapierdziela. Gra świetnie, poziom jest bardzo wysoki, ale
zgodzę się - wszystko gra tak samo. Jakoś tak zimno. Brakuje mi w nim takiego
głębokiego ducha. Wydaje mi się, ze w relacji z kobietami jest niezbyt gorący (śmiech...)
To się bardzo ze sobą wiąże.
M.F.: Na koniec powiedz mi jeszcze
jakiego pianistę szczególnie cenisz?
K.P.: Ostatnio słucham
dużo
różnych rzeczy. Niedawno odkryłem Jona Hopkinsa i album Insides. On akurat robi elektronikę, ale ogólnie jak znajdę coś, co
czuję, że jest mi bliskie to na pewno jakoś na mnie wpłynie i potem słychać to
w grze. Każdy człowiek nasiąka
takimi rzeczami, które są dla niego fajne i to potem wychodzi. Ja po prostu
jestem za tym, żeby robić szczerą muzykę i dzielić się tym dobrem z ludźmi.
M.F.: Myślę, że tym stwierdzeniem możemy
zakończyć naszą rozmowę, dzięki!
K.P.: Dzięki!
*Zdjęcia autorstwa Marty-Ignatowicz Sołtys
*Tekst został premierowo opublikowany w JazzPRESS