sobota, 13 kwietnia 2013

Jazz nad Odrą : dzień trzeci.


                Zarówno piękno i liryka, jak i bebopowa energia wypełniły soczyście trzeci dzień JnO, który był swoistą dedykacją i ukłonem w stronę dwóch artystów. Pierwszy z nich walczy z chorobą  już od ponad półtora roku. Wybitny kontrabasista, którego odwołane w ostatnim roku koncerty, nie o tyle co rozczarowały fanów, a wzbudziły raczej ogromny ładunek empatii i szczerej  nadziei na poprawę jego stanu zdrowia. Z kolei nazwiska drugiego po prostu nie można nie znać, z bardzo prostego powodu: to niewątpliwie największa legenda muzyki jazzowej. Chyba już wiadomo o kim mowa...

Wizytę kwarteru „Tribute to Charlie Haden” zawdzięczamy Darkowi Oleszkiewiczowi, wrocławianionowi, który za każdym razem kiedy odwiedza swe rodzinne miasto, przywozi zachwycające prezenty w postaci znakomitych artystów. Uczeń samego Hadena, znany w stanach pod pseudonimem Oles, i tym razem dobrał mocny skład. Ernie Watts oczarował publikę solówkami  na saksofonie, Billy Childs dawał popis na fortepianie, zaś Harvey Mason, zasiadający za bębnami ,  zrezygnował dla nas z koncertu z Herbiem Hancockiem, mającym odbyć się jutro. Przychodzi na myśl prosta implikacja : skoro każdy z nich gra świetnie, to w zespole robią wrażenie do potęgi czwartej. Niezwykle elegancko i z klasą prezentowali kompozycje dedykowane Charliemu, dobrane ze smakiem i odpowiednio do całej idei projektu. Rozpoczęli ciszą, czyli utworem „Silence” napisanym przez Charliego w latach 70tych i odtwarzanym od tamtej pory na wiele aranżacji. Dwa kolejne wyszły spod pióra Keitha Jarreta: „No lonely night” oraz nietypowo wesoła jak na niego „Bob Be”. Jeśli chodzi o witruozów fortefianu, Billy Childs, mający na swoim koncie ma kilka statuetek Grammy, współpracę z chociażby Hubbardem czy Marsalisem, wykładajacy tak jak Darek na UFC,  również miał swój moment. Podczas „Hope in the face of despair” chciał zapewne podkreślić jak wielką siłą i wolą walki odznacza się Haden. W trakcie koncertu opowiedzianych było sporo również anegdot. Jedna z nich to ta, kiedy mawiał: „Man, You gotta play the Invisible”, czyli utwór autorstwa Colemana. Ornette miał pojawić się we Wrocławiu w listopadzie , niestety również zmagał się z chorobą. Jednak nie ma co się użalać, bo oto kiedy na scenie zabrzmiał ten bardzo trudny harmonicznie kawałek, myślę, że publika była w pełni usatysfakcjonowana. Pozostając przy anegdotach, wspomnę też tę o pewnej kasecie, na której nagranych było ok. 50 nagrań tej samej, bardzo lubianej z resztą przez samego Hadena, ballady „Body and Soul”. Nadszedł wtedy czas dla Oleszkiewicza, kiedy to został na scenie sam ze swoim kontrabasem w długim,  azcetycznym interwale pomiędzy częściami w pełnym kwartecie. Niesamowita chwila, z rodzaju tych, kiedy warto się zatrzymać i pomyśleć. Podomny moment, jak sięgam pamięcią, miał miejsce na koncercie Hali stulecia,gdy wspomniany wcześniej Hencock samotnie grał na fortepianie. Jednak muszę przyznać, że akurat wtedy  ciężko było okiełznać powieki i Herbie lekko przesadził. Tu natomiast było to doskonale wyważone i pełne emocji. W ostatnim kawałku swoje solo dał Mason, uznawany przez Nathana Easta za jednego z najbardziej wpływowych perkusistów. On akurat udzielał sie chyba najmniej jeśli chodzi o solówki, ale wiadomo, ze nie chodzi nigdy o ilość a jakość.  Szkoda, że utwór „First song” zagrany na bis, był rzecz jasna nie pierwszy a ostatni.
               
                Nie na się absolutnie nic zarzucić, jeśli chodzi o koncert „Tribute to Charlie Haden”. Wykwintny jazz na najwyższym poziomie. Niesamowita inicjatywa ze strony kolegów muzyków, której nie można szczędzić pochwał. Mam nadzieje, że Haden już niebawem wydobrzeje na tyle, by stanąc razem z nimi na scenie.





Następny koncert był już zupełnie inny. Miles Smiles wyrwało publiczność z zadumy na rzecz mocnego, głośnego grania. Piękno zastąpione zostało ładunkiem energii przesyłanej poprzez idealnie przystosowany do jej transmitowania nośnik - elektryczny jazz pod wysokim napięciem . Cóż mogę powiedzieć – było fajnie.
Sześciu artystów sprawiło tego wieczoru, żę na twarzach wielu osób pojawił się uśmiech, a nóżka rezonowała z wespół z sekcją rytmiczną, w zupełności intencjonalnie kolokwialnie rzecz ujmując.
Jedną z najsympatyczniejszych osobowości scenicznych, obdarzonych bardzo bogatą i ujmującą mimiką był grający na  basie Alphe Armstrong.Trzeba przyznać, że wraz z perkusiastą zdominowali scenę,choć nie wiem czy z premedytacją. Za bębnami tym razem zamiast Omara Hakima, szalał Alphonse Mauzon, który nie dawał odpocząć ani przez chwilę. Przed koncertem można było go spotkać w hallu sprzedającego płyty. Wtedy wyglądał bardzo niepozornie...Mocno zaznaczył się też Joey de Francesco na organach Hammonda, pamiętany przez publiczność z 46 JnO, kiedy towarzyszył Davidowi Sanbornowi. Na gitarze grał Larry Coryell, zastępujący Derryla Jonesa, zaś jeśli chodzi o saksofon tenorowy -  popisy dawał Rick Margitza. Najmniej natomiast było samego Wallace Roneya, którego obecność w składzie jest zawsze najmocniej podkreślana. Zupełnie szczerze mówiąc - odniosłam wrażenie, że był zmęczony. Będąc przedstawicielką pokolenia, któremu niestety nie było dane pojawić się na żadnych z dwóch koncertów, które Miles dał w Polce w 83 i 88 roku, mimo wszystko na wyczucie moge stwierdzić, że była to raczej jedynie namiastka tego klimatu. Zespół oczywiście słusznie postępuje reinterpretujac kompozycje mistrza i nakreślając jedynie motywy, zamiast w dużym stopniu je otwarzać i tutaj nie ma się co czepiać. Bawiłam się świetnie i niejednokrotnie, aż chciałoby się wyrwać z fotela by poskakać pod sceną. Szkoda, że niestety nie słyszałam jak grali wczoraj chłopaki z We Love Miles, czyli polskiej formacji dedykowanej Trębaczowi, gdyż mogłoby to stanowić ciekawe porównanie i początek ciekawej dyskusji, zapewne zakończonej wnioskiem o niepodwarzalnej świetności Davisa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz