poniedziałek, 14 kwietnia 2014

JnO - Gala 50-lecia/ SBB

fot. Joanna Stoga
Wieczór rozpoczął się od koncertów zespołów. Było wspominkowo, od pierwszych laureatów z 1964 roku, czyli Jazz Band Ball Orchestra, w zmienionym składzie, po wciąż uważanych za przedstawicieli młodego pokolenia jazzowego Pink Freudów. Do jazz bandu dołączył  Stan Breckenridge z wokalem prezentując takie standardy jak śpiewany przez Billie Holliday „New Orleans”  czy „Straighten Up & Fly  Right” Nat King Cole’a. Potem na scenie pojawił się Zbigniew Namysłowski z kwintetem i utworami z płyty „Kujaviak goes funky” wydanej w 1975 roku. Potem posłuchaliśmy grupy Laboratorium, która z jazz-rockową energią przeniosła w lata 70. Na koniec pierwszej części powiew świeżości wnieśli na scene Pink Freud, nadal jedna z najbarwniejszych grup na polskiej scenie. Choć za osobowością sceniczną Wojtka Mazolewskiego akurat nie przepadam, to przyznaje, ze za ich muzyką jak najbardziej.


fot. Joanna Stoga
W przerwie po korytarzach przemykali dwaj mężczyźni z szafą. Większość zapewne słusznie skojarzyła ten popis pantomimy z etiudą filmową Romana Polańskiego oraz odgadła, jakie to ma powiązania z jazzem. Potem z owej szafy podczas drugiej części gali, wychodzili soliści dołączając do big bandu Zbigniewa Czwojdy. Z tego miejsca należy się niski ukłon w stronę muzyków, którzy swingowali przez blisko 5 godzin z przerwami. Wśród solistów znaleźli się polscy wokaliści: Marek Bałata, Grażyna Łobaszewska i Stanisław Soyka. Afrykańskiego kolorytu nadali pochodzący z RPA artyści : wokalistka Siya Makuzeni, której towarzyszył trębacz Marcus Wyatt. Jeśli chodzi o instrumentalistów, to nie mogło zabraknąć Darka Oleszkiewicza. Zagrał niestety tylko jeden utwór, ale za to jaki - „So What” z legendarnego „Kind of Blue” Milesa Davisa. Gościem specjalnym gali był trębacz Jon Faddis, który dał najdłuższy i mocno kabaretowy koncert. Utwory „Night in Tunisia” i „Emanon” przypomniały postać Dizziego Gillespie. Adam Bałdych wraz z Yaronem Hermanem zaprezentowali trzy kompozycje z ich wspólnej płyty „The New Tradition”, co było ilością zupełnie niesatysfakcjonującą. Podobnie w przypadku Tomasza Stańki, który zagrał „Kołysankę Rosemary” , „My Funny Valentine” oraz „All Blues”. Niestety forma gali, jaką sobie założyli organizatorzy, nie pozwalała na więcej. I tak przeciągnęła się w czasie, co w sumie dało ponad ośmiogodzinny maraton. A co na koniec tego maratonu? Otóż jubileuszową galę Jazzu nad Odrą zakończyli bracia Golcowie ze swoim „Ścierniskiem” oraz utwór kabaretowy w wykonaniu prowadzących całą galę Artura Andrusa i Jerzego Skoczylasa. Zdumiewające.

archpeak.com
Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że gala okazała się widowiskiem w wielu aspektach nietrafionym. Istny przerost formy nad treścią. Kilka koncertów było wręcz deprecjonująco za krótkich, kilka w ogóle niepotrzebnych oraz przy tym wszystkim fatalnie ze sobą zestawionych. No i z całym szacunkiem dla braci Golców, którzy nota bene wygrali jeden z konkursów na JnO (Acoustic Jazz Sextet 1997 r.), ale „Ściernisco” jako finał?

Przy tej okazji przychodzi mi na myśl nieśmiertelny cytat wybitnego architekta Ludwiga Miesa van der Rohe : „less is more”.


Oficjalnie festiwal kończył się może mniej jazzowym, ale za to jakże wyjątkowym wydarzeniem. Oto po 20 latach spotkali się na scenie Józef Skrzek, Apostolis Anthimos i Jerzy Piotrowski. SBB w oryginalnym składzie, zagrało podczas pierwszej części między innymi Erotyk i Freedom With Us. W połowie dołączył do grupy Marcin Pospieszalski, Sławomir Piwowar oraz Miłosz Wośko, który dyrygował Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach. W takim składzie wykonali suitę „Ze Słowem Biegnę do Ciebie” oraz między innymi „Memento z banalnym tryptykiem” i „Z których krwi krew moja”.  Wiadomo było, że będzie to dla wielu wiernych fanów SBB niezwykle ważna chwila, i mimo potknięć, czy może już nie tak sprawnego wokalu Józefa Skrzeka, chwila podniosła. Podwójne owacje na stojąco chyba są wystarczającym dowodem na to, że dla wielu to był piękny i emocjonalny koncert. 



niedziela, 13 kwietnia 2014

JnO - Hiromi/Napiórkowski/Childs/Ortiz


Nie ukrywam, że długo czekałam na ten dzień, który wydawał mi się być jedną z najciekawszych i najbardziej obiecujących propozycji festiwalu. O Hiromi Ueharze i jej trio nie mówiło się za dużo prasowych informacjach, podobnie jak o Ambrose Akinmusire, a przecież mimo, że są to artyści młodszego pokolenia (odpowiednio 35 i 32 lata) to już obdarzeni dużym uznaniem. Potem koncert naszego najlepszego polskiego gitarzysty Marka Napiórkowskiego z ostatnim projektem z płyty Up! w pełnym składzie, a na koniec Billy Childs Quartet. Jam sessions zapowiadał się równie interesująco bo oto na fortepianie grać miał kubański artysta Aruán Ortiz w kwartecie, co ciekawe z Gerardem Cleaverem za bębnami, czyli perkusistą znanym nam dobrze ze współpracy z Tomaszem Stańko w New York Quartet.


fot. Andrzej Olechnowski
Hiromi Uehara znana jest ze swoich niesamowitych umiejętności i szaleńczego tempa. Do Wrocławia przyjechała ze swoim trio. Gitara kontrabasowa Anthony’ego Jacksona i pokaźny zestaw perkusyjny Simona Phillpsa sprawiły, że koncert miał rockowe brzmienie. Rozpoczęli tytułowym kawałkiem z ostatniej ich płyty „Move”, jednak przeważały utwory przedpremierowe z albumu „Alive” mającego ukazać się w czerwcu, takie jak „Player” , „Dreamer” czy też piękne i spokojne fortepianowe solo podczas „Fire Fly”. Efektowne było to granie, trzeba przyznać, choć trochę może za mało było Hiromi w Hiromi. Uderzanie pięściami w klawiaturę czy granie unisono jedną ręką na fortepianie a drugą na keyboardzie może nie było konieczne, bo i tak koncert był ciekawy, przede wszystkim ze względu na świetnych muzyków, z którymi Hiromi gra w swoim trio. Nie mogę się natomiast zgodzić, że „efektów” było za dużo i tylko na nich ten koncert polegał.


fot. Andrzej Olechnowski
Marek Napiórkowski i jego ostatnia płyta „Up!” to nie lada przedsięwzięcie. Występ na JnO był świetną okazją, aby usłyszeć materiał na żywo i to w pełnym składzie. Aby jeszcze bardziej podkręcić atmosferę,  na saksofonach popisy dawali Adam Pierończyk jako gość specjalny i Henryk Miśkiewicz, który w nagraniach dał się namówić na klarnet, mimo, że to saksofon jest jego pierwszym instrumentem. Reszta bez zmian : niezastąpiony Krzysztof Herdzin, który zajął się aranżami, pełnił rolę dyrygenta i pianisty, Clarence Penn na perkusji oraz Robert Kubiszyn na gitarze basowej. Klasyczny rozmach i odbiór materiału z płyty w oryginalnym brzmieniu zawdzięczamy muzykom z nonetu. Jeśli ktoś płyty słuchał tak wiele razy jak ja, to na pewno zauważył pewne dodane barwy i docenił partie improwizowane, a także fakt że pojawiło się dużo utworów spoza albumu. Nie chce teraz wyjść na przedstawicielkę grup, które nad wyraz sobie cenią polskich wykonawców ponad resztę świata, ale Napiór nawet bardziej mi się podobał od Hiromi, czego się w ogóle nie spodziewałam. 

Billy Childs rok temu przyjechał do Wrocławia na zaproszenie Darka Oleszkiewicza do projektu Tribute to Charlie Haden”. Tym razem miał szansę zaprezentować własne kompozycje ze swoim  All Star Quartet : Stevem Wilsonem na saksofonie, Hansem Glawischnigiem na kontrabasie oraz Ari Hoenigiem na perkusji. Na koniec dnia, takiego jazzu w czystej postaci trzeba nam było. Po kolorowej i uroczej Hiromi i klasycznie zabarwionym koncercie Marka Napiórkowskiego można było odnaleźć prawdziwą radość z tej muzyki. Jego kompozycje zabrały słuchaczy w prawdziwie amerykański świat jazzu. Może nie był to najdłuższy koncert, bo razem z bisem trwał około półtorej godziny, ale przynajmniej tym razem, można było jeszcze zdążyć na Jam Sessions. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że Billy Childs grał z Chrisem Bottim i Stingiem. 

Tym razem w klubie festiwalowym gościliśmy pianistę Aruána Ortiza z  Joshem Ginsburgiem na kontrabasie, Rezem Abbasim na gitarze oraz –uwaga- Geraldem Cleaverem na perkusji. Artysta opowiedział o swojej płycie „Orbiting” i całej koncepcji z nią związanej. W jego utworach w istocie dało się wyczuć zapętlenia i krążenie wokół głównego motywu, niejako wprowadzające w trans. Radość z grania jaka malowała się na twarzy leadera chyba wyjaśnia wszystko. Myślę, że z powodzeniem ten kwartet mógł wystąpić na dużej scenie i zebrać sporą widownię.   To był udany dzień na Jazzie nad Odrą.

JnO - Cincotti/Akinmusire/Garret

Siódmy dzień festiwalu był iście amerykański i tak jak same Stany Zjednoczone, zarówno zachwycający, jak i wkurzający. Miks wokalistyki męskiej, młodego nowoczesnego jazzu oraz tego bardziej dojrzałego, miał pewnie pokazać jak bardzo skomplikowanym i złożonym zjawiskiem jest jazz. Czy się udało?

Pierwszą gwiazdą wieczoru był Peter Cincotti, amerykański kompozytor, pianista i wokalista o włoskich korzeniach, przedstawiciel sceny nowojorskiej. W swoich nowych kompozycjach, które głównie prezentował, był niestety boleśnie maistreamowy. Owszem, można było się spodziewać jakiego rodzaju muzyka to będzie, ale darujmy sobie eufemizmy w stylu „otworzenie się na szersze grono odbiorców” i po prostu powiedzmy bez ogródek „swoisty pop”. Koncert jednak, sam w sobie nie był zły. Artysta w swoją grę i śpiew wkładał całe serce, był przy tym naturalny i unikał zbytniego aktorskiego efekciarstwa, jedynie dodawał didaskalia do każdego utworu. Owacje na stojąco są chyba najlepszym dowodem na to, że publika była wniebowzięta. Myślę jednak, że to wydarzenie lepiej by się sprawdziło, gdyby było autonomiczne i nie podlegało festiwalowej koncepcji. Choć rozumiem chęć pokazywania jazzu w różnych odsłonach, to niestety nowa muzyka Petera Cincotti’ego wypadła już za jazzową orbitę i zbliżyła się nieco do stylistyki „Tańca z gwiazdami”. 


fot. Joanna Stoga
Zupełnie innych doznań przysporzył Ambrose Akinmusire Quintet. Ich występ na JnO był pierwszym punktem na trasie po Europie i jak sam trębacz powiedział, nie mógł sobie wyobrazić lepszego miejsca, żeby ją zacząć. (W Polsce można go było jeszcze usłyszeć 12.04 w Poznaniu).  Ten zdolny „cat” wypracował swój własny awangardowy język w graniu, ale nie osiada na laurach i nie przestaje poszukiwać nowych historii do opowiadania. Wydawanie w prestiżowej Blue Note w końcu nie tylko nobilituje, ale i zobowiązuje. Tego dnia było po trochu wszystkiego. Kilka kawałków  z „The Imagined Savior is Far Easier To Paint”, jak „Vartha” czy „As we fight” , utwór „Regret no more” przypomniał o albumie „When The Heart Emerges Glistening” a taże pojawił się zupełnie nowy materiał , nie nagrany jeszcze w studio. Szkoda jedynie, że zespół musiał się spieszyć, i nie mógł do końca wybrzmieć w pełni, bo zaraz na scenę miał wejść Kenny Garret, i tak już prawie dwie godziny później niż planowano.

fot. Joanna Stoga
Późna pora, zmęczenie, wyeksploatowana percepcja sprawiły, że u wielu pojawiły się momenty kryzysowe, jednak Kenny Garret Quintet nie pozwolił zasnąć. Wyśmienite solówki leadera, etniczne zabarwienie perkusjonaliami i śpiewem, gęstwina dźwięków, porywające tempo, wszystko wspaniale wyważone. Tego nie można było przegapić. Sam koncert był świetny, choć większość pewnie najbardziej zapamięta  słynny ich już numer z milionem bisów. Utwór „Happy people” najpierw rozkołysał publikę we wspólnym śpiewaniu, potem wyrwał foteli, a na końcu porwał a scenę do tańca. Sami muzycy chyba nie spodziewali się takiego odbioru, ani tego, że będą… beat-boxować i rapować. Nie na każdym koncercie przecież się tak zdarza, że nie tylko publiczność, ale też członkowie zespołu, wyjmują smartphony i nagrywają to, co dzieje się na scenie. Główny motyw rozbrzmiewał jeszcze w hallu za sprawą zachwyconej i w pełni usatysfakcjonowanej publiki. O tym wydarzeniu, na pewno jeszcze długo się będzie mówiło.
Niestety na Macieja Fortunę w „Rurze” już nie dałam rady dotrzeć, ale gratuluje wytrwałym, którzy o 2. w nocy nie mieli jeszcze dość oraz samemu trębaczowi, który był zmuszony tak późno grać. Przy okazji apeluję do organizatorów aby trzymali się ram czasowych, które sami założyli, wyjdzie to na dobre publice, artystom i obsłudze.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Półmetek JnO.

Połowa festiwalu minęła, jednak dla mnie był to pierwszy dzień. Prosto z samolotu pobiegłam do Impartu sprawdzić jak trzyma się załoga stałych bywalców, która nie kryła zmęczenia. Znalazłam się w komfortowej sytuacji, pozbawiona ciężaru i przeładowania koncertowego.


Szósty dzień był wyjątkowy ze względu na rozstrzygnięcie konkursu festiwalowego, który jest nieodłącznym punktem programu. Cała 50-letnia historia Jazzu nad Odrą wiąże się przecież właśnie z konkursem. Jak co roku młode zespoły mają szansę zaprezentować się przed znamienitym jury oraz wymagającą publiką, a samo zakwalifikowanie się do tego etapu już jest dużym wyróżnieniem. Wśród ośmiu szczęśliwców wyłonionych przez Artura Lesickiego, Igora Pietraszewskiego i Wojciecha Siwka, znalazły się po dwa zespoły z Krakowa, Poznania i Wrocławia, oraz dwa międzynarodowe składy osadzone w Niemczech i Austrii.
Młode talenty oceniało jury w składzie: Kuba Stankiewicz, Darek Oleszkiewicz, Paweł Brodowski 
Marek Dusza i Marcus Wyatt. „Jestem dumny z uczestników. Poziom był niezwykle wysoki. Jestem dumny z festiwalu, z miasta Wrocław, które wspiera festiwal oraz z publiczności„ mówił Oles, podsumowując konkurs.

 A teraz przejdźmy do rzeczy, czyli do wyników, bo przecież to jest najistotniejszą informacją z przebiegu wczorajszego wieczoru. A oto laureaci:

Grand Prix festiwalu (25 tys. złotych)
NSI Quartet w składzie:
Cyprian Baszyński - trąbka,
Bartłomiej Prucnal - saksofon,
Piotr Południak - kontrabas
Dawid Fortuna - perkusja


Druga nagroda  (10 tys. złotych) ufundowana przez STOART.
Dima Bondarev Quintet w składzie:
Dima Bondarev -  trąbka (Ukraina)
Igor Osipow – gitara (Ukraina),
Ludwig Hornung – fortepian (Niemcy)
Andreas Lang – kontrabas (Dania)
Jesus Vega – perkusja (USA)

Nagrody ZAIKSu :
Nagroda specjalna (5 tys. złotych) na podróż do Los Angeles i warsztaty z Darkiem Oleszkiewiczem dla kontrabasisty – Jakuba Dworaka, oraz dwie nagrody (2x2,5 tys. złotych) dla  pianistów: Michała Szkila i Tomasza Jędrzejewskiego

Nagroda „Best Time Keeper” zegarek o wartości ponad 3 tys. złotych od jednego ze sponsorów, marki Oris:
Mateus Haddim, brazylijski perkusista, najmłodszy uczestnik konkursu.

Jak podkreślał dyrektor festiwalu Wojciech Siwek, tak wysokiej nagrody nie ma na żadnym innym polskim festiwalu, a żeby tego było mało, prezydent Wrocławia, Rafał Dutkiewicz postanowił tę pulę podwoić. Na początku wywołało to może lekkie niedowierzanie wśród publiki, ale po euforycznych oklaskach prezydent chyba nie ma innego wyjścia jak z tej obietnicy się wywiązać. Ciekawe jakie inne niespodzianki jeszcze nam szykuje ta jubileuszowa edycja?

Dalszy ciąg wieczoru upływał nadal pod znakiem konkursu, Kwartet Mariusza Bogdanowicza, w którego skład wchodzą laureaci konkursu JnO z poprzednich lat, wystąpił z materiałem z płyty SYNTONIA (z greckiego „współbrzmienie”). Na fortepianie grał Paweł Tomaszewski, za bębnami zasiadł Sebastian Frankiewicz, a na saksofonie Adam Wendt, którego syn Tomasz również został wyróżniony na JnO w zeszłym roku.
Tytuł albumu to termin wprowadzony przez Bleulera oznaczający w skrócie chęć nawiązywania bliskich kontaktów z ludźmi, co udało się zespołowi osiągnąć. Bardzo emocjonujące i emocjonalne to było granie. Melodyjna i niekiedy romantyczna muzyka spowodowała, że między słuchaczem a zespołem pojawiła się ta nić, o którą leaderowi zapewne chodziło. Można było zapomnieć o świecie i dać się wciągnąć całkowicie.

fot. Andrzej  Olechnowski
Z tego błogiego nastroju wyrwał słuchaczy krótki, aczkolwiek intensywny koncert laureatów, którzy zagrali co prawda tylko trzy utwory (Ostatni, Good Bye Jądro i Oczy Kobry), ale i tak zdążyli zrobić na słuchaczach wrażenie. Co jest charakterystyczne dla tej grupy, to zaskakujące zwroty akcji, kiedy to niepozorna i spokojna muzyka w ułamku chwili przeobraża się w intensywne i głośne gradobicie dźwięków. Na uwagę też zasługuje perkusja Dawida Fortuny, której nadaje wręcz elektroniczny charakter. Obowiązkowo należy sprawdzić ich album Introducing. W tych muzykach jest moc.

Na koniec tego intensywnego dnia nastąpiła zmiana ról. Na scenie znaleźli się Ci, którzy wcześniej artystów oceniali, czyli Darek Oleszkiewicz i Kuba Stankiewicz w duecie. W takiej konfiguracji grali ostatnio ponad 30 lat temu. Zaprezentowali materiał przedpremierowy, autorstwa Stankiewicza, który postanowił poświęcić się tym razem muzyce Victora Younga. Poprzednio wziął na barki utwory Wojciecha Kilara, co zaowocowało płytą „Kilar” wydaną w ubiegłym roku. Victor Young był kompozytorem porównywanym z Georgem Gershwinem. W Warszawie szkolił się na skrzypcach pod okiem Barcewicza i Statkowskiego. Wśród wybranych kompozycji jego autorstwa znalazły się głównie motywy z filmów z lat czterdziestych i pięćdziesiątych takich jak Something to live for czy Johny Guitar. Nie mogło zabraknąć klasyków, czyli Stella by Starlight, Love Letters i Beautiful Love. Duet prezentował je z niezwykłą lekkością i klasą. W tej muzyce nie było niczego niepotrzebnego. Wspaniale wyważone, eleganckie i pełne wdzięku granie, w które można się było zatopić po uszy. Panowie – czapki z głów.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Muzyka do własnego życia - rozmowa z Kubą Płużkiem


Mówi się, że jest nadzieją polskiego jazzu. Sam mówi mało, więcej gra, jednak jego muzyka mówi o nim dużo. Ze studiów został zwolniony, prawdziwą szkołę dali mu Janusz Muniak i Arek Skolik. To oni pokazali mu o co w jazzie chodzi. Po pięciu nagranych do tej pory płytach w różnych składach, przyszła pora na autorski debiutancki krążek, zatytułowany po prostu First Album. Kuba Płużek, bo to o nim mowa, ze znaną sobie wylewnością, w zaciszach krakowskiego Piec’Artu , opowiedział mi trochę o płycie i nie tylko.


Milena Fabicka: Może zaczniemy od początku? Jak wyglądała twoja muzyczna edukacja. Z tego co mi wiadomo miałeś z tym przygody.

Kuba Płużek: Jestem zwolennikiem tego co mówi Janusz Muniak: „Jak nie umiesz, to się naucz”. Czy to samemu, czy z pomocą instytucji, które bardzo lubią wystawiać oceny. Do podstawówki chodziłem niemuzycznej. Pierwsza oficjalna instytucja, która mnie uczył
a, to było ognisko muzyczne. Potem zdałem do gimnazjum na klarnet, nie wiedzieć czemu. 

M.F.: Skąd się w ogóle wziął ten klarnet?

K.P.: Ja nie wiedziałem wtedy czego jeszcze chce. Byłem młody, głupi, nierozgarnięty. Rodzice wymyślili, żeby zdawać do „Chopina” na ten klarnet, no i zdałem. Oficjalnie to był główny instrument, ale nieoficjalnie fortepian był na pierwszym miejscu. Doszedłem do trzeciej gimnazjum, pokłóciłem się z panią od historii muzyki, matematyki i czegoś jeszcze. Strasznie te szkoły niewspierające są... Poznałem za to świetnego gościa, który mnie uczył grać na fortepianie. Nazywa się Bartłomiej Mełges. Pokazał co to znaczy czuć 
to coś w palcach, ten touch … No i skończyłem liceum, dyplomu nie dostałem bo się obrazili na mnie na egzaminie. Do Krakowa nie zdałem na studia bo uznali mnie za „niedojrzałego psychicznie”.

M.F.: Na jakiej podstawie?

K.P.: Zapytali mnie „Dlaczego Pan chce studiować na naszej Akademii?” Powiedziałem, że wokół są  Planty i dobrze się tu czuję w okolicy krakowskiego rynku, zamiast „wiem, że w waszej akademii będę mógł zdobyć solidną wiedzę, wykształcenie i rozwinąć się. Zdałem do Katowic na fortepian.

M.F.: Tylko do tych dwóch miejsc składałeś dokumenty?

K.P.: Tylko do tych dwóch. Ale Katowic nie skończyłem, bo tym razem pan od filozofii się na mnie obraził. Na egzaminie poprawkowym, zapytałem go, dlaczego trzeba zdać filozofię, aby dostać dyplom Akademii Muzycznej. Trochę jak w tym rysunku Raczkowskiego, na którym widać nauczyciela pytającego klasę, czy filozofia jest potrzebna i jeden z uczniów odpowiada „nie wiem”. Pani od integracji sztuk też się obraziła i stwierdziła, że swoją pracą domową obrażam akademię. Miało to być coś, co by integrowało trzy różne dziedziny sztuki. Kompletnie nie wiem o co jej chodziło, bo wziąłem wtedy obraz przedstawiający trzy klarnety stojące pionowo, wyglądające jak kraty więzienne i dorysowałem głośniki, z których leciał „Jailhouse Rock” z dopiskiem „Tu byłem – Elvis”. Zwolnili mnie bo przenosiłem te przedmioty na następny rok nie płacąc za nie. 
Poza tym zawsze bardzo mnie zniechęcało granie egzaminów, bo gdzie tu muzyka, skoro młodszy muzyk gra dla starszych muzyków, którzy potem wystawiają mu za to ocenę. To chyba najgorszy sposób grania muzyki, podobnie jest z konkursami. To tak, jakbyś wiedziała, że z twoim chłopakiem ma dojść – jak to panowie ładnie mawiają – do aktu sakramentalnego, a ktoś by to obserwował i miał po wszystkim wystawić ci za to ocenę. Gdzie tu miejsce na przyjemność?

M.F.: Czyli do Twojego grania nikt nie miał większych zastrzeżeń?

K.P.: Z perkusji dodatkowej miałem 5, z fortepianu miałem 4, ale jeśli chodzi o edukację, to najwięcej mi dał Muniak. Granie z Muniakiem, przebywanie z Muniakiem, gadanie z Muniakiem. Jak miał
em 18 lat, to pierwszy raz z nim grałem. Przypadkowo. Jakiś gitarzysta uciekł z koncertu... No wiesz, tak naprawdę żadna instytucja, żadna akademia, nie nauczy cię tego, czego się nauczysz grając na żywo. Tak samo Kubica nie nauczy się rajdów jeżdżąc w grze komputerowej.

M.F.: Czy można zatem powiedzieć, że szkoły mają za zadanie wykształcić „maszyny do grania”?

K.P.: Może maszyny to nie, ale szkoły mają jakiś określony program, który muszą zrealizować i nie przykładają za bardzo wagi do tego, żeby wykrzesać z kogoś osobowość czy kreatywność. To musisz po prostu wyjąć z życia, zagłębić się w siebie. To czego uczą jest przydatne warsztatowo. Skale warto znać. 

M.F.: Poza Januszem Muniakiem, czy ktoś jeszcze jakoś na ciebie wpłynął?

K.P.:  Wiesz, wpływ na mnie ma wszystko z czym się stykam. Nie chodzi tylko o muzykę. Bardzo mnie inspirują ludzie, którzy coś zdziałali w życiu. Na przykład wspomniany Kubica, którego podejście do tego co robi jest oszałamiające. Ledwo przeżył wypadek trzy lata temu, a teraz jeździ na najwyższym poziomie w nowej kategorii. Ludzie, którzy siedzą w rajdach 20 lat są w szoku, co ten człowiek robi.
Wszystko, w czym potrafię dostrzec coś co mnie ciekawi, to mnie wzbogaca i potem przepływa przez paluchy na klawiaturę. Książki, filmy…

M.F.: Jakieś konkretne?

K.P.: Co do książek to na przykład takie tytuły, jak Bogaty ojciec-biedny ojciec. Bóg urojony, Sztuka pierdzenia czy Steve Jobs – sekrety innowacji albo Whiskey – Leksykon Smakosza. To się oczywiście zmienia, ale znalazłem np. taką listę najbardziej porąbanych filmów na świecie. Lubię chodzić do teatru. Ostatnio byłem  na Małych zbrodniach małżeńskich, bardzo przyjemny spektakl. Znalazłem też fajne materiały na Discovery o Richardzie Bransonie z Virgin, który teraz robi loty w kosmos. Świetny koleś. Strasznie mnie to napędza, że robi co mu wpadnie do głowy.

M.F.: Pytanie tylko jak on to robi. Może po prostu nie boi się ryzyka?

K.P.: Czytałem ostatnio o sprawach porażek i znowu na myśl przychodzi mi Kubica, który jest pod tym względem niezniszczalny. On jest moją największą pozamuzyczną inspiracją. Sam zresztą lubię chodzić na gokarty, a kiedyś może wystartuje nawet w jakimś rajdzie.
Widziałem też taki fajny wykres, jaka jest droga do sukcesu. Najpierw nie robisz nic, potem są porażki, a na końcu sukces. Porażki po prostu muszą być, bo z nich wyciąga się najważniejsze lekcje. Dochodzenie do czegoś, to było cały czas grzebanie w tym, co zrobiłem źle i znajdowanie w tym perełek.
M.F.: Tobie akurat przyszło do głowy nagranie płyty. Opowiedz trochę o niej. Co zadecydowało o takim składzie i takich konfiguracjach?

K.P.: Jeśli chodzi o kwartet, to ta formuła jest bardzo klasyczna i najwygodniejsza dla mnie. A dlaczego z takimi ludźmi? Słuchaj, w tym zespole jest jak w dobrym związku, jest świetna chemia, porozumienie, reakcje molekularne… To są ludzie, z którymi wiem, że mogę zrobić świetne rzeczy. Zarówno na scenie, jak i poza nią. Zawsze będzie ciekawie, cokolwiek byśmy nie robili. To jest trochę tak, jak z dziewczyną. Kiedy jest miłość
, to można robić szczere, wielkie rzeczy. Nie mógłbym grać z kimś za kim nie przepadam. To będzie słychać.

M.F.: Niektórzy twierdzą, że profesjonalista potrafi zagrać z każdym, albo umie pójść na pewne ustępstwa. Co o tym sądzisz?

K.P.: Ja nie jestem profesjonalistą. Nie mam dyplomu (śmiech...). Jeśliby się np. zdarzyło, że na jakimś kawałku mi zależy, a wydawca chce go z płyty usunąć, to bym obstawał przy swoim, bo tym samym chciałby usunąć jakąś historię z mojego życia. Jednak jeśli dwie strony dojdą do porozumienia, to jest to w porządku. Mój wydawca, Adam Domagał
a chciał, żeby zmienić kolejność i żeby „Ciążownik” był pierwszy, no i jest. Miałem ustaloną wcześniej kolejność, ale jakoś bardzo się przy niej nie upierałem... 

M.F.: No właśnie, płytę wydałeś 
w V Records. Twój album jest trzecim jak do tej pory wydanym przez tę wytwórnię. Dlaczego akurat ją wybrałeś?

K.P.: Słyszałem, że się bardzo przykładają. Adam kocha muzykę. W ogóle jest zdolnym gościem, potrafi załatwić wiele rzeczy i bardzo mu jestem za to wdzięczny. Nie traktuje go jako menedżera, ale jak wspominał nie wyklucza tego. Kto wie, może kiedyś coś...

M.F.: Gdzie nagrywaliście materiał?

K.P.: W Warszawie, na sali koncertowej uniwersytetu. Nagrywaliśmy „na setkę”. Mniej więcej od dwunastej w nocy do piątej nad ranem. 

M.F.: Przeżywasz swój 
First Album? Opowiadałeś, że wszystkie te utwory wiążą się z twoimi życiowymi historiami.

K.P.: Będę przeżywał jak będą koncerty, ale oczywiście cieszę się, że się
udało. A z historiami to już pal licho. Utwory to jest właśnie to, co ja widzę wokół. Są dokładnie tak wymowne i absurdalne jak to co się wyrabia na tym dziwnym świecie. Jest trochę tak, jakbym pisał muzykę do swojego własnego życia, co jest prostsze od napisania muzyki do filmu, bo nikt się nie wpierdziela, że tam jest coś źle napisane czy niewłaściwie dodane. Co najwyżej krytycy mogą wyrazić swoje niezadowolenie i dać jedną gwiazdkę, co też będzie mi się kojarzyło ze szkołą. 
Jest w tej muzyce trochę bólu. „Ciążownik” na przykład jest bolesny, bo to ciężki okres. W „Lunzyferionie” słychać 
boogie. Grałem boogie od kiedy pokazał mi je wujek jak byłem mały. Co z tego, że grało się je 100 lat temu, skoro jest w tym wielki fun. Nie widzę przeszkód, żeby to przemycać do muzyki współczesnej. W ogóle „Lunzyferion” miał nie tyle nawet oddawać charakter Lunzów tylko ogólnie to, co się działo u Muniaka. Zresztą nadal się dzieje. I będzie się działo, na pewno dopóki Muniak tam będzie. Każdy utwór to po prostu jakieś zdarzenie. Smutne albo wesołe. 

M.F.: Na płycie słychać charakterystyczne atonalne granie Marka Pospieszalskiego, to wyszło „w praniu”, czy miałeś coś takiego w głowie gdy komponowałeś?

K.P.: Wiedziałem jak będzie z Markiem, grałem z nim pare razy i wiem jaki z niego jest „gagatek”. Nigdy natomiast nie zastanawiałem się nad tym, czy on gra dobrze, czy źle. Tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak granie dobrze czy źle. Są 
niby poziomy – ktoś może grać na wysokim lub niskim poziomie, ale chodzi o to żeby grać siebie, grać prawdę, nie ściemniać. Jak ktoś ściemnia w graniu, to też ściemnia w życiu. A Marek… ciężko powiedzieć, on jest w ogóle gdzieś indziej z muzyką, ale tego właśnie chciałem. Wiedziałem, że jak zagra coś, to będzie ciekawie. Jestem bardzo zadowolony.

M.F.: Nie da się ukryć, że wyszło to bardzo dobrze. Zbierasz dobre recenzje, nawet od tych bardziej surowych krytyków. Zdarzyło ci się usłyszeć coś zaskakującego na swój temat?
K.P.: Nigdy mnie nikt jakoś strasznie nie opierdolił, ale cenie sobie opinie tak samo dobre, jak i złe. Ważne żeby te złe były konstruktywne. Co do dobrych, to raz jeden koleś podszedł do mnie i powiedział, że chodzi na różne koncerty jazzowe i musi sobie zajarać, żeby było fajnie i żeby miał dobry odbiór, a przy mnie nie musiał 
nic palić. To jeden z największych komplementów jakie dostałem. Naprawdę.

M.F.: Ile twarzy ma Kuba Płużek? Poruszasz się tak naprawdę po wielu gatunkach, nawet disco-polo. Jest coś co ci sprawia największą przyjemność?

K.P.: Kurde, mam jedną i w Batmanie na pewno nie mógłbym grać dwóch twarzy. Co do disco-polo, to KUBEX na razie muszę zawiesić, bo wychodzi płyta, więc nie wiem czy będę miał czas na takie zabawy. (śmiech...) A największą przyjemność sprawia mi, jak się dobrze gra. Nie ma znaczenia, czy to jest free-jazz, klasyka, standardy, dubstep, czy psychotrance, moje kompozycje lub cudze. Nieważne. Ja tak nie potrafię rozgraniczać muzyki. Jak jest fajna to jest fajna. Nawet nie nazywam siebie pianistą jazzowym. Nie miałbym nic przeciwko graniu na żywo fajnego techno na imprezie. 

M.F.: A zdarza Ci się być z siebie niezadowolonym?

K.P.: Bardzo często. Nawet na płycie jest parę rzeczy, które bym poprawił, bo kilka razy się tam potknąłem.

M.F.: Z drugiej strony, takie wymuskane granie jest czasami sztuczne. Weźmy za przykład Eldara Djangirova. Ma niesamowitą technikę i gra bezbłędnie, ale w jego graniu jednak brakuje tego czegoś.

K.P.: Strasznie zapierdziela. Gra świetnie, poziom jest bardzo wysoki, ale zgodzę się - wszystko gra tak samo. Jakoś tak zimno. Brakuje mi w nim takiego głębokiego ducha. Wydaje mi się, ze w relacji z kobietami jest  niezbyt gorący (śmiech...) To się bardzo ze sobą wiąże.

M.F.: Na koniec powiedz mi jeszcze jakiego pianistę szczególnie cenisz?

K.P.: Ostatnio sł
ucham dużo różnych rzeczy. Niedawno odkryłem Jona Hopkinsa i album Insides. On akurat  robi elektronikę, ale ogólnie jak znajdę coś, co czuję, że jest mi bliskie to na pewno jakoś na mnie wpłynie i potem słychać to w grze. Każdy człowiek nasiąka takimi rzeczami, które są dla niego fajne i to potem wychodzi. Ja po prostu jestem za tym, żeby robić szczerą muzykę i dzielić się tym dobrem z ludźmi.

M.F.: Myślę, że tym stwierdzeniem możemy zakończyć naszą rozmowę, dzięki!

K.P.: Dzięki!

*Zdjęcia autorstwa Marty-Ignatowicz Sołtys
*Tekst został premierowo opublikowany w JazzPRESS