niedziela, 28 kwietnia 2013

Benoit Delbecq and Fred Hersch double trio – Fun House



Wytwórnia: Songlines
Data Wydania : 12.03.2013
Muzycy : fortepiany – Benoit Delbecq, Fred Hersch, kontrabasy : Jean Jacques Avenel, Mark Helias, perkusja : Gerry Hemingway, perkusja i elektornika :Steve Argüelles
Ocena : 5


Co się stanie, kiedy w jednym miejscu spotka się amerykańska tradycja i europejska awangarda? Na pewno coś piekielnie dobrego. A co jeśli będą to dwaj świetni pianiści, z czego pierwszy nosi nazwisko Hersch a drugi Delbecq? Chyba nie trzeba się nad tym długo zastanawiać. Ale to nie koniec, ponieważ projektowi towarzyszy jeszcze jeden bardzo istotny aspekt – sześcioosobowy skład, jednak nie sekstet, a podwójne trio, czyli forma należąca raczej do rzadkości. Mamy wszystko, czego trzeba do szczęścia – dobrych artystów, niebanalną formę i nowoczesny jazz.

Obydwaj pianiści, zanim podjęli decyzję o współpracy odkrywali wzajemnie swoją muzykę, zaś sam pomysł stworzenia duetu zrodził się w głowie Herscha , będącego –jak sam wspomina – oczarowanego przez Pursuit. Idea zaszczepiona została już pięć lat temu, kiedy to Delbecq dawał koncert w trio z Johnem Herbertem w Nowym Jorku, a wśród słuchaczy znalazł się nie kto inny jak właśnie Fred Hersch.
Oczywiście mogli zagrać w duecie, jednak chęć zrobienia czegoś bardziej ekstrawaganckiego przeważyła. W ten sposób francuz zaprosił do współpracy swoich wieloletnich kompanów : Avenela i  Argüellesa. Amerykanin postawił na Heliasa i Hemingwaya, z którymi również dużo go łączy. Wszyscy stworzyli świetnie rozumiejącą się grupę, wykorzystującą wszystkie możliwości, jakie dała im taka konfiguracja już od pierwszych prób. Zarówno partie, w których słyszymy np. same fortepiany, czy jedynie kontrabasy, jak i momenty pełnego instrumentarium są zawsze potraktowane z dużą wolnością. Perkusja nie jest tu bardzo nachalna, można by ją nawet potraktować, jako złota rama tego abstrakcyjnego obrazu. Brzmi to, trzeba przyznać, mistrzowsko, kiedy konceptualny umysł eksperymentatora Delbecqa łączy się z wirtuozerią i absolutnie piękną grą Herscha.
Jeśli chodzi o kompozycje, to akurat francuz jest autorem większości z nich ( dokładnie osiem i pół) Wśród tytułów znajdziemy chociażby Le Rayon Vert, który skojarzą miłośnicy Juliusza Verna, albo kinomani śledzący twórczość Erica Rohmera. Zielony promień ( znany jako Lato w Ameryce Północnej”) to film, w którym ponoć większość dialogów była improwizowana, a wszyscy przecież wiemy jak nierozerwalnym elementem jazzu jest ona właśnie. Kolejne francuskie konotacje to utwór o nazwie skradzionej miejscu, gdzie stoi jeden z najbardziej charakterystycznych budynków modernizmu- kaplica Notre Dame du Haut w Ronchamp, zaprojektowana przez rzecz jasna Le Corbusiera. Słowo modernizm można z powodzeniem dołączyć do zestawu haseł określających twórczość Delbecqa. Nie zabrakło i amerykańskich inspiracji, czego dowodem jest kompozycja Lonely Woman, utwór zamykający, który u Ornetta Colemanna był otwierającym płytę The Shape of Jazz to Come. Pozostając już do końca w tematyce kształtów i form, śmiało można stwierdzić, że sama płyta Fun House jest niezwykle przestrzenna, a to jak tę przestrzeń wykorzystują muzycy tworzy miejsce bardzo tajemnicze. Na pewno warto je odkryć, gdyż każdy znajdzie w nim własną część do interpretacji.

piątek, 19 kwietnia 2013

Mostly Other People Do The Killing – Slippery Rock


Wytwórnia : Hot Cup
Data Wydania : 22.01.2013
Muzycy: Moppa Elliot - bass, Peter Evans-trąbki, Jon Irabagon - saksofony, Kevin Shea- perkusja
Ocena: 4



Pamiętam jak dziś ich koncert na WSJD w 2007 ,grali wtedy po kosmicznym i lirycznym Portico Quartet. Roznieśli Salę Kongresową na kawałki, a kolega obok stwierdził, że był to bardzo, bardzo pozytywny gwałt uszu. Nie wiem dokładnie, co wtedy myślałam, bo w głowie miałam tylko obraz miotającego się przy perkusji Kevina Shea. W każdym razie od tamtej pory powzięłam wszelkie kroki, by nie tracić MOPDTK z oczu...

Kto zna tę grupę, wie, że ich muzyka mimo swej nieposkromionej dzikości, intensywności i pędu, ma w sobie także sporo dowcipu. Ich podejście widać z resztą po tym jak koncertują i miotają żartami, przelatującymi koło ucha ze świstem trąbek i saksofonów. Ich niezwykle świeże poczucie humoru przekłada się na muzykę w sposób wcale inteligentny. Tym razem za motyw przewodni wzięli smooth jazz, ze wszystkimi swymi banałami, które wybrednych fanów jazzu przyprawiają o zgrozę i wykrzywiają twarz w grymasie. Przedziwne to uczucie, kiedy się słucha w ich wykonaniu kawałków z melodyjnymi motywami, rodem z  „The Best of Smooth Jazz vol. 68”. Na szczęście to, co dzieje się z nimi potem, sprawia, że po chwili czujemy się jak w domu. Pojawiają się utęsknione improwizacje, dekonstruktywizm i ogólnopojęta masakra.
 Już sama okładka Slippery Rock, przedstawiająca Evansa, Elliota, Shea i Irabagona w jaskrawych garniturach nadawałaby się na Awkward Band And Musician Photos w swej sugestywnej tandecie lat 70tych. Kontrast barw to chyba pierwszy znak, że będziemy mieli do czynienia z ostrymi zestawieniami muzycznymi. Tak jak poprzednie albumy i ten otwiera znajoma perkusja Kevina, zaś Evans i Irabagon anonsują nadejście destrukcji, oczywiście jak najbardziej pożądanej. Z każdym kolejnym kawałkiem z banalnej frazy wyrasta barwny i interesujący twór, z charakterystycznymi zmianami tempa, energetycznymi dialogami trąbki i saksofonu i szaloną perkusją Kevina. Jednym słowem cała MOPDTK-owość w swej istocie.

Jak mówi Moppa: „Nie chcieliśmy parodiować konkretnego albumu, więc sparodiowaliśmy całą erę” Ryzykowna konwencja, trzeba przyznać, ale jak już ktoś ma się za coś takiego brać, to zdecydowanie oni. Cały koncept wzięcia pod lupę tego deprecjowanego dziś gatunku i nadania mu nowej jakości,  tworzy Mostly jedną z najciekawszych i nowatorskich formacji, która nie zwalnia tempa.


ps - przyznaję, że za pierwszym razem dość ambiwalentny był mój stosunek do tej płyty. Parę razy trzeba było jej posłuchać, żeby się oswoić, ale może to tylko przez zbyt sztywne podejście do sprawy, bo jak się gustuje w lirycznym i smutnym free, a tu nagle przyjdzie słuchać wesolutkiego Sayre, to może być ciężko. . .

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Satoko Fuji MA-DO "Time Stands Still"



Ocena: 4
Wytwórnia : Not Two
Data wydania: 2013

Data Nagrania: 22.06.2011

Artyści: Satoko Fuji – fortepian, Natsuki Tamura – trąbka, Norikatsu Koreyasu – Kontrabas, Akira Horikoshi - perkusja






Romans wytwórni Marka Winiarskiego Not Two z japońską pianistką Satoko Fuji trwa już 10 lat. W polskiej fonografii to naprawdę ciekawy okaz, o którym przeczytać można chociażby na allaboutjazz.com . Piąty album nagrany z udziałem Satoko nosi nazwę „Time Stands Still” , jest jednocześnie trzecim w kwartecie MADO. Niestety będzie to już ostatni w takim składzie, z powodu śmierci kontrabasisty Norikatsu Koreyasu. W nagraniu uczestniczył także mąż Satoko: Natsuki Tamura, towarzyszący jej od lat grając na trąbce, a na perkusji Akira Horikoshi.

Artystka otrzymuje świetne recenzje i jest uznawana od lat za pierwszą damę japońskiego jazzu. Przedstawicielka awangardowego free, która potrafi grać zarówno delikatnie, zostawiając miejsce dla swoich solistów, jak i wybuchnąć niczym wulkan by z dzikością uderzać w klawisze. Fuji nie idzie na żadne kompromisy czy ustępstwa, robi swoje i robi to bardzo dobrze. Wyciska z muzyki esencję, jak gdyby ściskała w ręku cytrynę, być może nieco zbyt kwaśną dla mniej wytrzymałych amatorów. Płyta „Time Stands Still” faktycznie jest tego dowodem. Utwory potrafią zatrzymać się na chwilę z tempem i otworzyć szerokie możliwości do interpretacji, a jednocześnie przyspieszyć do prędkości światła. Ten kontrast spokoju i szaleństwa jest po prostu niesamowity. Płytę należy raczej traktować raczej jako całość niż poszczególne kompozycje, gdyż te wzajemnie się dopełniają. Słyszane oddzielnie mogłyby być trudne do skojarzenia w ramach jednego projektu.
Jak mówi sama artystka: „na świecie jest dużo ciekawej muzyki”…tylko nie każdy chce ją wydawać, bojąc się o ewentualny brak zysku. Chwała Markowi Winiarskiemu za podejście, jakie prezentuje, wydając muzykę, która mu się po prostu podoba, bez względu czy na niej straci czy zyska. Co się na pewno opłaca to konsekwencja w działaniu dająca takie efekty jak na przykład ta płyta. Fanów awangardy i lubiących także głośne granie zapraszam do posłuchania.

Jazz nad Odrą : dzień ostatni.


Czterdziesty dziewiąty Jazz nad Odrą dobiegł końca. Ostatnie sześć dni po brzegi wypełnione było muzyką niezwykle różnorodną, a tegoroczny program postawił wysoko poprzeczkę następnej, jubileuszowej edycji. Każdy znalazł coś dla siebie – jazz widowiskowy, jazz sentymentalny, czasem broadwayowski, a czasem słowiańsko liryczny, zarówno zabarwiony na czarno r’n’b i soulem, jak i aranżowany na orkiestrę. Szeroka gama artystów podczas gali zamknięcia również potwierdziła jak wiele twarzy ma jazz.

Zbigniew Czwojda – trębacz, dyrektor Wrocławskiej szkoły jazzu- dyrygował Big Festival Bandem, istniejącym już od kilkunastu lat. BFB towarzyszy festiwalowi, zapraszając zawsze świetnych solistów. Nie dziwne, że bilety zostały na długo przed galą wyprzedane, gdyż rzadko nadarza się okazja na zgromadzenie w jednym miejscu samych wielkich nazwisk. Na chwilę przeniosłam się w czasie, słuchając standardów takich jak Georgia On My Mind, My Funny Valentine, czy Man, Where Can You Be Billy Holiday, i to w tak profesjonalnie wykonanych aranżacjach. Jak zwykle olśniewająca Aga Zaryan zaśpiewała je bezbłędnie, i równie bezbłędnie wyglądała w swej połyskującej sukni. Poza standarami amerykańskimi w rozpisce pojawiła się Kołysanka Rosemary,co ciekawe - po polsku. Chyba wszyscy przyznają, że to najbardziej znanej na świecie kompozycja Krzysztofa Komedy. Piękny głos, nieprzekombinowane i czysto wykonane utwory, klasa i styl – na Agę po prostu zawsze można liczyć. Jej występ podobał mi się zdecydowanie najbardziej.
 Grający razem z ojcem, a po jego śmierci, już jako lider Old Timersów Robert Majewski grał tego wieczora na flugelhornie "My one and only love", a zaraz po nim Henryk Miśkiewicz, popisywał się intensywnymi solówkami. Leszek Możdżer – ulubieniec wrocławian - rozgrzany po wczorajszym graniu z zespołem Cassandry Wilson, dziś również zabawiał publikę. Może i zarzuca mu się czasem kupowanie sobie względów efektami, ale przecież zakończenie festiwalu trudno sobie wyobrazić bez takich fajerwerków. Na koniec gali zaprezentował się, oszczędnie jak to ma w zwyczaju, Michał Urbaniak. Jak wiemy co za dużo to niezdrowo, więc można na to przymknąć oko. .
W rolę konferansjera wcielił się Jerzy Skoczylas z kabaretu Elita, więc nudą  nie wiało. Dyskretne uśmiechy, wzajemne spojrzenia, gdy coś poszło nie tak, tylko dodawały uroku. Było galowo i z pompą, jak to na zakończenie przystało. Trudno jest naprawdę jakoś ocenić ten ostatni już koncert festiwalu, gdyż po tylu wrażeniach z minionych dni, każdy, nawet największy meloman może być już nieco wypłukany z emocji. Myślę, że był to dobry moment, aby w fajnej atmosferze rozstać się i wrócić do szarej rzeczywistości.
Trzeba przyznać, że był to bardzo udany festiwal i nie możemy się wszyscy doczekać, co nam zaserwują organizatorzy za rok. Prawdziwe święto jazzu odbywa się już blisko przez pół wieku, zatem okazja do celebracji niemała. Przed JnO stoi duże wyzwanie w doborze artystów, bo jak uczy doświadczenie, nie zawsze te najbardziej znane nazwiska są gwarancją sukcesu. Trzymamy kciuki i szykujemy się pomału do kolejnej edycji, a po drodze przecież WSJD, Jazztopad, jesień w Krakowie, Zadymka i cały wachlarz różnych wydarzeń, na których na pewno warto być. Ja jak na razie, polecam chwilę odpocząć i posłuchać dobrych płyt w domowym zaciszu.

            

niedziela, 14 kwietnia 2013

Jazz nad Odrą: dzień piąty


Powili dobijamy do brzegu z festiwalem Jazz nad Odrą. Przepłynęliśmy już przez wiele odmian jazzu podczas tych kilku dni, a program tegorocznej edycji przez wielu jest uznawany za najlepszy od lat. Przyszedł czas na kolejne wielkie nazwisko – Cassandra Willson, z sześcioosobowym zespołem pojawiła się na scenie Impartu. Mimo późnej godziny, wiele osób przyszło także na koncert uznanego za muzyka roku przez naszych czytelników i czytelniczki – Adama Bałdycha. Dużo stracili Ci, którzy nie dotrwali do końca, ale cóż się im dziwić , my - weteranie zakończyliśmy piąty dzień po pierwszej w nocy.

Cassandra Willson to wielka gwiazda, posiadaczka pięknego , przydymionego głosu, prawdziwa dama jazzu. Nie bez trudu ściągnięto ją do Wrocławia , więc to zrozumiałe, że oczekiwania wobec koncertu  były spore. Być może dlatego wiele osób nie było do końca zadowolonych z tego co zaprezentowała sama Cassandra na scenie. Po wczorajszym show jakie dał Elling, faktycznie można było oczekiwać petardy. Moim zdaniem koncert był po prostu kameralny, a atmosfera ciepła. Mnie to pasowało, gdyż szczerze mówiąc bałam się zbyt wielkiego gwiazdorzenia z jej strony, a do wydarzenia podchodziłam sceptycznie. Bez jakiś niesamowitych emocji czy spazmatycznego zachwytu – po prostu było przyjemnie. Artystka weszła na scenę dopiero po dłużej chwili, kiedy zespół rozgrzał publikę. Z początku w okularach, które potem zdjęła, popijając kawę, z wachlarzykiem w dłoni – to pomińmy. Na scenie czuła się świetnie, uśmiechnięta i rozświetlona, mimo problemów akustycznych przez kilka pierwszych piosenek. Podczas Red Guitar z ostatniego wydanego krążka „Another Country” sama wzięła do ręki gitarę (czerwoną z resztą), którą nastroiła i na której zagrała , a wtórował jej Mino Cinelu na instrumentach perkusyjnych, dobrze nam znany z wieloletniej współpracy z Anną Marią Jopek. Jedną z najbarwniejszych postaci na scenie okazał się grający na harmonijce Gregoire Maret – objawienie koncertu. Świetne solo dał w trakcie tytułowego utworu Another Country, nie mówiąc już o bisie. Rok temu wydał pierwszy album jako lider – na pewno warto przesłuchać, po próbce zaprezentowanej podczas koncertu. Poza czerwoną gitarą była jeszcze druga, w rękach Brandona Rossa. Instrumenty miały okazję porozmawiać w trakcie utworu „Blackbird” już z nieco starszej płyty z 2010 roku Silver Pony. Na scenie pojawili się tego wieczoru jeszcze Lonnie Plaxico na kontrabasie,John Davies na perkusji (niewspomniany w rozpisce)
zaś na koniec Johna Cowherda zmienił nie kto inny jak wrocławianin z wyboru – Leszek Możdzer. Zazwyczaj jest tak, że bis to dopełnienie koncertu – jak dla mnie akurat chyba najlepsza jego część...

Adam Bałdych w 2006 roku, na tej samej scenie co tego wieczora, odbierał Grand Prix konkursu festiwalowego JnO. Jak widać jury trafiło w dziesiatkę, bo Adam nabrał rozpędu i robi się o nim coraz głośniej. Szczerze mówiąc, od początku byłam przekonana, że dopiero jego występ powali mnie na kolana – i nie myliłam się. To był finał finałów, aż brakło słów. Niesamowicie cieszy mnie fakt, że młodzi ludzie potrafią TAK grać. Szczerze mówiąc o Cassandrze zapomniałam po kilku pierwszych dźwiękach jakie usłyszałam i nie mówię tu o telefonie, którego fale odbijały się w głośnikach na początku. Wśród artystów znalazł się jeszcze jeden związany z festiwalem – Paweł Dobrowolski, tym razem laureat z 2004, również mocna postać w polskim jazzie. Jeśli chodzi o utalentowanych rodaków na kontrabasie usłyszeliśmy jeszcze Michała Barańskiego. Marius Neset pochodzący z Norwegii wbił mnie w fotel swoją grą na saksofonie, zaś Fin – Liro Rantala przy fortepianie zdziałał cuda. Rozpoczęli napisanym dwa miesiące temu listem : Letter to Esbjorn, dedykowanym oczywiście zmarłemu Svenssonowi. Następnie „The room of Imagination” , „Village Underground” i „Mirrors” zagrane po mistrzowsku do pękniania włókien smyczka, co jest ponoć normą u Adama. Ciekawe co by powiedzieli członkowi Massive Attack, gdyby usłyszeli Teardrop w wykonaniu zespołu, do którego dołączyła Maya Azucena, występująca już tego dnia na JnO. Myślę, że tak jak ja, byliby pod ogromnym wrażeniem tego , ile serca można włożyć w ten utwór i jakie emocje może może on wywołać. Ostatnim utworem ukłonili się artyści w stronę Zbyszka Seiferta, wielkiego skrzypka, którego świat zdecydowanie za wcześnie nam odebrał. Na bis wyszedł już tylko Bałdych, by samotnie zagrać w pizzicato „Imagine” Lennona. Cóż można więcej powiedzieć... Adam - chapeau bas!

sobota, 13 kwietnia 2013

Jazz nad Odrą : dzień czwarty.


Na Jazzie nad Odrą robi się coraz bardziej galowo. Zaczynaliśmy od wyluzowanych chłopaków z eksperymentu Roberta Glaspera, by wczoraj wsłuchiwać się w grę wspaniałego Adama Makowicza oraz wyczekiwanego Kurta Ellinga- bezdyskusyjnie numeru jeden wokalistyki męskiej . Ten ostatni zaskoczył wszystkich do tak zwanego „opadnięcia szczęki”, a dlaczego? Zostawmy ten temat może na koniec...

O Adamie Makowiczu możnaby napisać dziesiątki stron, a streszczać 50cioletnią karierę w kilka zdań jest jak dla mnie trochę żartem. Hasła takie jak „wybitny pianista” czy „wspaniały muzyk” wydają się być przy jego osobie niewystarczające i wypłowiałe. Ten koncert to bez wątpienia było wydarzenie.
Na początku zaprezentował się Big Band Akademii muzycznej pod kierownictwem Aleksandra Mazura, w którego skład weszli studenci i absolwenci uczelni. Jako pierwszy zabrzmiał „Love For Sale” Cole Portera w aranżacji Petera Myersa. Standard jazzowy powstały w 1930 na Broadwayu do musicalu The New Yorkers, jakże skandaliczny wtedy, pownieważ pisany jako spojrzenie na świat okiem prostututki ofiarującej tytułową miłość na sprzedaż. Dziś zdecydowanie nie wzbudzajacy już kontrowersji klasyk grany przez największych. Nie mogło także zabraknąć kompozycji Errolla Garnera, po śmierci którego miał miejsce dedykowany mu koncert w legendarnej Carnegie Hall, gdzie Makowicz zagrał swoje pierwsze w tym miejscu solo. Właśnie podczas „Misty” artysta dołączył do  Big Bandu, z którym zagrał wspólnie jeszcze „How High The Moon” Morgana Lewisa, kolejny standard napisany ponad 70 lat temu również na Broadwayu. Pan Aleksander Mazur, jak my wszysycy, był tak zachwycony grą, że skusił Makowicza na jeszcze 3 utwory wykonane solo, w tym grany już C.Porter , tym razem w Just One of Those things. Na koniec Big Band dołączył do pianisty i wspólnie zakończyli pierwszą część koncertu.
Po przerwie natomiast byliśmy świadkami prawdziwej szkoły nie tylko muzyki ale i logistyki, bo oto na scenie z osiemnastoosobowego zespołu zrobiła się orkiestra symfoniczna, a dyrygował nią Alan Urbanek. Dla młodych muzyków było to z całą pewnością niesamowite doświadczenie, by grać z taką postacią. W końcu to równie ważny aspekt blisko półwiecznego już Jazzu nad Odrą, że daje młodym artystom szansę na takie doświadczenia. Wykonali Preludium nr 7 Chopina oraz Living High On Manhattan autorstwa Makowicza, z płyty nagranej w 2003 – Songs for Manhattan. (Rok później miał miejsce kolejny koncert W Carnegie Hall jako pojedynek na fortepiany legendy jazzu z wschodzącą gwiazdą – Leszkiem Możdżerem) W końcu dotarliśmy do punktu kulminacyjnego. Błękitna Rapsodia,w której zgodę na improwizoną kadencję dostał Makowicz od brata G. Gershwina, to utwór bezlitosny, przez to, że tak znany. Nie ma miejsca na jakiekolwiek błędy, dlatego też orkiestra miała trudne zadanie. Dyskusyjna jest jazzowość rapsodii, sam autor z resztą określał ją jako muzyczny kalejdoskop Ameryki. W każdym razie było i jazzowo i klasycznie, długie owacje nie dziwiły, bis to oczywistość , a nawet był i cis. Potem niewiele czasu zostało na spotkanie z artystą po koncercie, bo oto za chwilę miał zacząć się następny.

Jeśli chodzi o wczorajszy koncert Ellinga, musiałabym chyba napisać dwie odrębne recenzje. Pierwszą, jako  fanka takiej muzyki i drugą, jako osoba nie przepadająca za męskim wokalem jazzowym. Rzecz jasna Elling to postać bez wątpienia wybitna i najlepsza w swym gatunku, zatem jeśli już słuchać to na pewno jego. Kurt ponadto wie jak zachować się na scenie oraz jakiego rodzaju kontakt nawiązywać z publicznością, by wszyscy byli zadowoleni. No i oczywiście przywozi ze sobą świetnych muzyków.Clarck Sommers prowadził na kontrabasie wspaniałą rozmowę z Ellingiem, podczas „The Waking”, na fortepianie grał Laurence Hobgood, gitara oczarowała słuchaczy za sprawą Johna McLeana, zaś świetne solo dał Kendrick Scott za bębnami. Na pewno publiczność była w pełni usatysfakcjonowana z koncertu, jednak ja niestety czułam zażenowanie. Próby śpiewania utworów Anny Marii Jopek po polsku, może i były fajnym pomysłem i miłym akcentem, ale to po prostu brzmiało źle. Niski ukłon w stronę Ellinga, że próbował nauczyć się śpiewu w naszym niezwykle trudnym języku, ale w zupełności wystarczyłoby mi gdyby wykonał je po angielsku –jak mówi przysłowie:  i wilk syty i owca cała. Chociaż nie moge powiedzieć , że nie było to jednocześnie ciekawe i intrygujące zjawisko. Eksperymentował także głosowo:  rozmowy waleni czy aborygeński śpiew, oraz nieodłączny punkt programu czyli wokalizy . Co do repertuaru: rzecz jasna nie mogło zabraknąć takich utworów jak „Come Fly With Me” , „On Broadway” ,”There Was A Boy”,czy ostatnich nowości, czyli „1619 Broadway”, którego tytuł to adres budynku Brill Building a projekt to dedykacja dla artystów, dzięki którym w tym miejscu rodziła się muzyka.

Może moja ocena jest surowa, ale na prawdę ciężko było spojrzeć z dystansem na to wydarzenie, choć na pewno większości się podobało i koncert zaliczyli do jak najbardziej udanych. Ja po prostu wole te mniej wyreżyserowane czy przegadane,podczas których nawet jeśli zaistnieją jakieś błędy, to przynajmniej wiem, że są nieintencjonalne. Dzisiejszy zgrzyt był wynikiem zabiegu wykonanego z premedytacją.

Jazz nad Odrą : dzień trzeci.


                Zarówno piękno i liryka, jak i bebopowa energia wypełniły soczyście trzeci dzień JnO, który był swoistą dedykacją i ukłonem w stronę dwóch artystów. Pierwszy z nich walczy z chorobą  już od ponad półtora roku. Wybitny kontrabasista, którego odwołane w ostatnim roku koncerty, nie o tyle co rozczarowały fanów, a wzbudziły raczej ogromny ładunek empatii i szczerej  nadziei na poprawę jego stanu zdrowia. Z kolei nazwiska drugiego po prostu nie można nie znać, z bardzo prostego powodu: to niewątpliwie największa legenda muzyki jazzowej. Chyba już wiadomo o kim mowa...

Wizytę kwarteru „Tribute to Charlie Haden” zawdzięczamy Darkowi Oleszkiewiczowi, wrocławianionowi, który za każdym razem kiedy odwiedza swe rodzinne miasto, przywozi zachwycające prezenty w postaci znakomitych artystów. Uczeń samego Hadena, znany w stanach pod pseudonimem Oles, i tym razem dobrał mocny skład. Ernie Watts oczarował publikę solówkami  na saksofonie, Billy Childs dawał popis na fortepianie, zaś Harvey Mason, zasiadający za bębnami ,  zrezygnował dla nas z koncertu z Herbiem Hancockiem, mającym odbyć się jutro. Przychodzi na myśl prosta implikacja : skoro każdy z nich gra świetnie, to w zespole robią wrażenie do potęgi czwartej. Niezwykle elegancko i z klasą prezentowali kompozycje dedykowane Charliemu, dobrane ze smakiem i odpowiednio do całej idei projektu. Rozpoczęli ciszą, czyli utworem „Silence” napisanym przez Charliego w latach 70tych i odtwarzanym od tamtej pory na wiele aranżacji. Dwa kolejne wyszły spod pióra Keitha Jarreta: „No lonely night” oraz nietypowo wesoła jak na niego „Bob Be”. Jeśli chodzi o witruozów fortefianu, Billy Childs, mający na swoim koncie ma kilka statuetek Grammy, współpracę z chociażby Hubbardem czy Marsalisem, wykładajacy tak jak Darek na UFC,  również miał swój moment. Podczas „Hope in the face of despair” chciał zapewne podkreślić jak wielką siłą i wolą walki odznacza się Haden. W trakcie koncertu opowiedzianych było sporo również anegdot. Jedna z nich to ta, kiedy mawiał: „Man, You gotta play the Invisible”, czyli utwór autorstwa Colemana. Ornette miał pojawić się we Wrocławiu w listopadzie , niestety również zmagał się z chorobą. Jednak nie ma co się użalać, bo oto kiedy na scenie zabrzmiał ten bardzo trudny harmonicznie kawałek, myślę, że publika była w pełni usatysfakcjonowana. Pozostając przy anegdotach, wspomnę też tę o pewnej kasecie, na której nagranych było ok. 50 nagrań tej samej, bardzo lubianej z resztą przez samego Hadena, ballady „Body and Soul”. Nadszedł wtedy czas dla Oleszkiewicza, kiedy to został na scenie sam ze swoim kontrabasem w długim,  azcetycznym interwale pomiędzy częściami w pełnym kwartecie. Niesamowita chwila, z rodzaju tych, kiedy warto się zatrzymać i pomyśleć. Podomny moment, jak sięgam pamięcią, miał miejsce na koncercie Hali stulecia,gdy wspomniany wcześniej Hencock samotnie grał na fortepianie. Jednak muszę przyznać, że akurat wtedy  ciężko było okiełznać powieki i Herbie lekko przesadził. Tu natomiast było to doskonale wyważone i pełne emocji. W ostatnim kawałku swoje solo dał Mason, uznawany przez Nathana Easta za jednego z najbardziej wpływowych perkusistów. On akurat udzielał sie chyba najmniej jeśli chodzi o solówki, ale wiadomo, ze nie chodzi nigdy o ilość a jakość.  Szkoda, że utwór „First song” zagrany na bis, był rzecz jasna nie pierwszy a ostatni.
               
                Nie na się absolutnie nic zarzucić, jeśli chodzi o koncert „Tribute to Charlie Haden”. Wykwintny jazz na najwyższym poziomie. Niesamowita inicjatywa ze strony kolegów muzyków, której nie można szczędzić pochwał. Mam nadzieje, że Haden już niebawem wydobrzeje na tyle, by stanąc razem z nimi na scenie.





Następny koncert był już zupełnie inny. Miles Smiles wyrwało publiczność z zadumy na rzecz mocnego, głośnego grania. Piękno zastąpione zostało ładunkiem energii przesyłanej poprzez idealnie przystosowany do jej transmitowania nośnik - elektryczny jazz pod wysokim napięciem . Cóż mogę powiedzieć – było fajnie.
Sześciu artystów sprawiło tego wieczoru, żę na twarzach wielu osób pojawił się uśmiech, a nóżka rezonowała z wespół z sekcją rytmiczną, w zupełności intencjonalnie kolokwialnie rzecz ujmując.
Jedną z najsympatyczniejszych osobowości scenicznych, obdarzonych bardzo bogatą i ujmującą mimiką był grający na  basie Alphe Armstrong.Trzeba przyznać, że wraz z perkusiastą zdominowali scenę,choć nie wiem czy z premedytacją. Za bębnami tym razem zamiast Omara Hakima, szalał Alphonse Mauzon, który nie dawał odpocząć ani przez chwilę. Przed koncertem można było go spotkać w hallu sprzedającego płyty. Wtedy wyglądał bardzo niepozornie...Mocno zaznaczył się też Joey de Francesco na organach Hammonda, pamiętany przez publiczność z 46 JnO, kiedy towarzyszył Davidowi Sanbornowi. Na gitarze grał Larry Coryell, zastępujący Derryla Jonesa, zaś jeśli chodzi o saksofon tenorowy -  popisy dawał Rick Margitza. Najmniej natomiast było samego Wallace Roneya, którego obecność w składzie jest zawsze najmocniej podkreślana. Zupełnie szczerze mówiąc - odniosłam wrażenie, że był zmęczony. Będąc przedstawicielką pokolenia, któremu niestety nie było dane pojawić się na żadnych z dwóch koncertów, które Miles dał w Polce w 83 i 88 roku, mimo wszystko na wyczucie moge stwierdzić, że była to raczej jedynie namiastka tego klimatu. Zespół oczywiście słusznie postępuje reinterpretujac kompozycje mistrza i nakreślając jedynie motywy, zamiast w dużym stopniu je otwarzać i tutaj nie ma się co czepiać. Bawiłam się świetnie i niejednokrotnie, aż chciałoby się wyrwać z fotela by poskakać pod sceną. Szkoda, że niestety nie słyszałam jak grali wczoraj chłopaki z We Love Miles, czyli polskiej formacji dedykowanej Trębaczowi, gdyż mogłoby to stanowić ciekawe porównanie i początek ciekawej dyskusji, zapewne zakończonej wnioskiem o niepodwarzalnej świetności Davisa.