Na Jazzie nad Odrą robi się coraz bardziej galowo.
Zaczynaliśmy od wyluzowanych chłopaków z eksperymentu Roberta Glaspera, by wczoraj wsłuchiwać się w grę wspaniałego
Adama Makowicza oraz wyczekiwanego Kurta Ellinga- bezdyskusyjnie numeru jeden
wokalistyki męskiej . Ten ostatni zaskoczył wszystkich do tak zwanego „opadnięcia
szczęki”, a dlaczego? Zostawmy ten temat może na koniec...
O Adamie Makowiczu możnaby napisać dziesiątki stron, a streszczać 50cioletnią karierę w kilka zdań jest jak dla mnie trochę żartem. Hasła takie jak „wybitny pianista” czy „wspaniały muzyk” wydają się być przy jego osobie niewystarczające i wypłowiałe. Ten koncert to bez wątpienia było wydarzenie.
Na początku zaprezentował się Big Band Akademii muzycznej pod kierownictwem Aleksandra Mazura, w którego skład weszli studenci i absolwenci uczelni. Jako pierwszy zabrzmiał „Love For Sale” Cole Portera w aranżacji Petera Myersa. Standard jazzowy powstały w 1930 na Broadwayu do musicalu The New Yorkers, jakże skandaliczny wtedy, pownieważ pisany jako spojrzenie na świat okiem prostututki ofiarującej tytułową miłość na sprzedaż. Dziś zdecydowanie nie wzbudzajacy już kontrowersji klasyk grany przez największych. Nie mogło także zabraknąć kompozycji Errolla Garnera, po śmierci którego miał miejsce dedykowany mu koncert w legendarnej Carnegie Hall, gdzie Makowicz zagrał swoje pierwsze w tym miejscu solo. Właśnie podczas „Misty” artysta dołączył do Big Bandu, z którym zagrał wspólnie jeszcze „How High The Moon” Morgana Lewisa, kolejny standard napisany ponad 70 lat temu również na Broadwayu. Pan Aleksander Mazur, jak my wszysycy, był tak zachwycony grą, że skusił Makowicza na jeszcze 3 utwory wykonane solo, w tym grany już C.Porter , tym razem w Just One of Those things. Na koniec Big Band dołączył do pianisty i wspólnie zakończyli pierwszą część koncertu.
Po przerwie natomiast byliśmy świadkami prawdziwej szkoły nie tylko muzyki ale i logistyki, bo oto na scenie z osiemnastoosobowego zespołu zrobiła się orkiestra symfoniczna, a dyrygował nią Alan Urbanek. Dla młodych muzyków było to z całą pewnością niesamowite doświadczenie, by grać z taką postacią. W końcu to równie ważny aspekt blisko półwiecznego już Jazzu nad Odrą, że daje młodym artystom szansę na takie doświadczenia. Wykonali Preludium nr 7 Chopina oraz Living High On Manhattan autorstwa Makowicza, z płyty nagranej w 2003 – Songs for Manhattan. (Rok później miał miejsce kolejny koncert W Carnegie Hall jako pojedynek na fortepiany legendy jazzu z wschodzącą gwiazdą – Leszkiem Możdżerem) W końcu dotarliśmy do punktu kulminacyjnego. Błękitna Rapsodia,w której zgodę na improwizoną kadencję dostał Makowicz od brata G. Gershwina, to utwór bezlitosny, przez to, że tak znany. Nie ma miejsca na jakiekolwiek błędy, dlatego też orkiestra miała trudne zadanie. Dyskusyjna jest jazzowość rapsodii, sam autor z resztą określał ją jako muzyczny kalejdoskop Ameryki. W każdym razie było i jazzowo i klasycznie, długie owacje nie dziwiły, bis to oczywistość , a nawet był i cis. Potem niewiele czasu zostało na spotkanie z artystą po koncercie, bo oto za chwilę miał zacząć się następny.
Jeśli chodzi o wczorajszy koncert Ellinga, musiałabym chyba napisać dwie odrębne recenzje. Pierwszą, jako fanka takiej muzyki i drugą, jako osoba nie przepadająca za męskim wokalem jazzowym. Rzecz jasna Elling to postać bez wątpienia wybitna i najlepsza w swym gatunku, zatem jeśli już słuchać to na pewno jego. Kurt ponadto wie jak zachować się na scenie oraz jakiego rodzaju kontakt nawiązywać z publicznością, by wszyscy byli zadowoleni. No i oczywiście przywozi ze sobą świetnych muzyków.Clarck Sommers prowadził na kontrabasie wspaniałą rozmowę z Ellingiem, podczas „The Waking”, na fortepianie grał Laurence Hobgood, gitara oczarowała słuchaczy za sprawą Johna McLeana, zaś świetne solo dał Kendrick Scott za bębnami. Na pewno publiczność była w pełni usatysfakcjonowana z koncertu, jednak ja niestety czułam zażenowanie. Próby śpiewania utworów Anny Marii Jopek po polsku, może i były fajnym pomysłem i miłym akcentem, ale to po prostu brzmiało źle. Niski ukłon w stronę Ellinga, że próbował nauczyć się śpiewu w naszym niezwykle trudnym języku, ale w zupełności wystarczyłoby mi gdyby wykonał je po angielsku –jak mówi przysłowie: i wilk syty i owca cała. Chociaż nie moge powiedzieć , że nie było to jednocześnie ciekawe i intrygujące zjawisko. Eksperymentował także głosowo: rozmowy waleni czy aborygeński śpiew, oraz nieodłączny punkt programu czyli wokalizy . Co do repertuaru: rzecz jasna nie mogło zabraknąć takich utworów jak „Come Fly With Me” , „On Broadway” ,”There Was A Boy”,czy ostatnich nowości, czyli „1619 Broadway”, którego tytuł to adres budynku Brill Building a projekt to dedykacja dla artystów, dzięki którym w tym miejscu rodziła się muzyka.
O Adamie Makowiczu możnaby napisać dziesiątki stron, a streszczać 50cioletnią karierę w kilka zdań jest jak dla mnie trochę żartem. Hasła takie jak „wybitny pianista” czy „wspaniały muzyk” wydają się być przy jego osobie niewystarczające i wypłowiałe. Ten koncert to bez wątpienia było wydarzenie.
Na początku zaprezentował się Big Band Akademii muzycznej pod kierownictwem Aleksandra Mazura, w którego skład weszli studenci i absolwenci uczelni. Jako pierwszy zabrzmiał „Love For Sale” Cole Portera w aranżacji Petera Myersa. Standard jazzowy powstały w 1930 na Broadwayu do musicalu The New Yorkers, jakże skandaliczny wtedy, pownieważ pisany jako spojrzenie na świat okiem prostututki ofiarującej tytułową miłość na sprzedaż. Dziś zdecydowanie nie wzbudzajacy już kontrowersji klasyk grany przez największych. Nie mogło także zabraknąć kompozycji Errolla Garnera, po śmierci którego miał miejsce dedykowany mu koncert w legendarnej Carnegie Hall, gdzie Makowicz zagrał swoje pierwsze w tym miejscu solo. Właśnie podczas „Misty” artysta dołączył do Big Bandu, z którym zagrał wspólnie jeszcze „How High The Moon” Morgana Lewisa, kolejny standard napisany ponad 70 lat temu również na Broadwayu. Pan Aleksander Mazur, jak my wszysycy, był tak zachwycony grą, że skusił Makowicza na jeszcze 3 utwory wykonane solo, w tym grany już C.Porter , tym razem w Just One of Those things. Na koniec Big Band dołączył do pianisty i wspólnie zakończyli pierwszą część koncertu.
Po przerwie natomiast byliśmy świadkami prawdziwej szkoły nie tylko muzyki ale i logistyki, bo oto na scenie z osiemnastoosobowego zespołu zrobiła się orkiestra symfoniczna, a dyrygował nią Alan Urbanek. Dla młodych muzyków było to z całą pewnością niesamowite doświadczenie, by grać z taką postacią. W końcu to równie ważny aspekt blisko półwiecznego już Jazzu nad Odrą, że daje młodym artystom szansę na takie doświadczenia. Wykonali Preludium nr 7 Chopina oraz Living High On Manhattan autorstwa Makowicza, z płyty nagranej w 2003 – Songs for Manhattan. (Rok później miał miejsce kolejny koncert W Carnegie Hall jako pojedynek na fortepiany legendy jazzu z wschodzącą gwiazdą – Leszkiem Możdżerem) W końcu dotarliśmy do punktu kulminacyjnego. Błękitna Rapsodia,w której zgodę na improwizoną kadencję dostał Makowicz od brata G. Gershwina, to utwór bezlitosny, przez to, że tak znany. Nie ma miejsca na jakiekolwiek błędy, dlatego też orkiestra miała trudne zadanie. Dyskusyjna jest jazzowość rapsodii, sam autor z resztą określał ją jako muzyczny kalejdoskop Ameryki. W każdym razie było i jazzowo i klasycznie, długie owacje nie dziwiły, bis to oczywistość , a nawet był i cis. Potem niewiele czasu zostało na spotkanie z artystą po koncercie, bo oto za chwilę miał zacząć się następny.
Jeśli chodzi o wczorajszy koncert Ellinga, musiałabym chyba napisać dwie odrębne recenzje. Pierwszą, jako fanka takiej muzyki i drugą, jako osoba nie przepadająca za męskim wokalem jazzowym. Rzecz jasna Elling to postać bez wątpienia wybitna i najlepsza w swym gatunku, zatem jeśli już słuchać to na pewno jego. Kurt ponadto wie jak zachować się na scenie oraz jakiego rodzaju kontakt nawiązywać z publicznością, by wszyscy byli zadowoleni. No i oczywiście przywozi ze sobą świetnych muzyków.Clarck Sommers prowadził na kontrabasie wspaniałą rozmowę z Ellingiem, podczas „The Waking”, na fortepianie grał Laurence Hobgood, gitara oczarowała słuchaczy za sprawą Johna McLeana, zaś świetne solo dał Kendrick Scott za bębnami. Na pewno publiczność była w pełni usatysfakcjonowana z koncertu, jednak ja niestety czułam zażenowanie. Próby śpiewania utworów Anny Marii Jopek po polsku, może i były fajnym pomysłem i miłym akcentem, ale to po prostu brzmiało źle. Niski ukłon w stronę Ellinga, że próbował nauczyć się śpiewu w naszym niezwykle trudnym języku, ale w zupełności wystarczyłoby mi gdyby wykonał je po angielsku –jak mówi przysłowie: i wilk syty i owca cała. Chociaż nie moge powiedzieć , że nie było to jednocześnie ciekawe i intrygujące zjawisko. Eksperymentował także głosowo: rozmowy waleni czy aborygeński śpiew, oraz nieodłączny punkt programu czyli wokalizy . Co do repertuaru: rzecz jasna nie mogło zabraknąć takich utworów jak „Come Fly With Me” , „On Broadway” ,”There Was A Boy”,czy ostatnich nowości, czyli „1619 Broadway”, którego tytuł to adres budynku Brill Building a projekt to dedykacja dla artystów, dzięki którym w tym miejscu rodziła się muzyka.
Może moja ocena jest surowa,
ale na prawdę ciężko było spojrzeć z dystansem na to wydarzenie, choć na pewno
większości się podobało i koncert zaliczyli do jak najbardziej udanych. Ja po
prostu wole te mniej wyreżyserowane czy przegadane,podczas których nawet jeśli zaistnieją jakieś
błędy, to przynajmniej wiem, że są nieintencjonalne. Dzisiejszy zgrzyt był
wynikiem zabiegu wykonanego z premedytacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz