Wrocław jest
ostatnimi czasy bombardowany ze wszystkich stron. Na szczęście to nie powtórka
z Festung Breslau, a prawdziwe oblężenie kulturą. W zeszłym tygodniu miasto
opanowała Korea, w tym zaś tereny sal kinowych i koncertowych zostały zajęte
przez Amerykanów. W piątek w hali orbita
gościła Diana Krall, podczas American Film Festiwalu do filmu grał Bill Frisell,
natomiast w niedziele kulminacją wszelkich doznań był koncert The Jack DeJohnette Group.
Wzorem samego lidera pozwolę sobie najpierw przedstawić skład zespołu. Na scenie jako pierwszy pojawił się Don Byron na klarnecie i saksofonie. Oryginalnie w projekcie udział bierze Rudresh Mahanthappa, jednak ma on równolegle inne kolaboracje. Kolejną zamianą jest Marvin Sewell na gitarze elektrycznej zamiast Davida Fiuczyńskiego. Dalej już regularnie: Jerome Harris na gitarze basowej oraz George Colligan na fortepianie, keyboardzie i trąbce. Ostatni jegomość jest również autorem bloga jazztruth, którego z tego miejsca polecam poczytać w wolnym czasie.
Oczywiście za bębnami zasiadł DeJohnette świętujący w tym roku swoje 70te urodziny. Wszystkie kompozycje, a było ich pięć, są jego autorstwa. Koncert rozpoczęliśmy od wysłuchania "Blue" oryginalnie wykonywanym w trio z Davem Hollandem i Johnem Abercrombie, znaleźć można go na płycie Gateway 2 wydanej przez ECM. Była to szansa na przestawienie się kolejno artystów poprzez krótkie solówki. Następny kawałek to odświeżony "One for Eric", a dedykowany jest prawdopodobnie Ericowi Dolphy'emu. Pochodzi z płyty Special Edition, rocznik '79. Tutaj artyści mieli trochę więcej miejsca na sola, jednak zanim zaczęli, Jack pobiegł przebrać się w koszulę...co oczywiście wszyscy mu wybaczyli. To właśnie ten utwór słychać w tle w najpierwszym z pierwszych filmów na You Tube i Vimeo , gdzie DeJohnette przedstawia cały projekt. "Tango Arfican" zaczęło się bardzo spokojnie, samotnym dźwiękiem gitary elektrycznej. Nikt się chyba nie spodziewał jak zawrotne tempo osiągnie ten numer na koniec. Chwila oddechu po pierwszej części trwającej blisko godzinę ( mimo, że to tylko 3 tytuły) i kolejna kompozycja pt. "Soulful Ballad", podobnie jak poprzednia, z płyty "Music We Are" przy nagraniu której brali udział John Patitucci i Danilo Perez. Na koniec zabrzmiał " Ahmad the terrible", oczywiście domyślamy się, że chodzi tu o Ahmada Jamala, który to znowuż obchodzi 86 urodziny. Zagadkowy termin "wokal" przy nazwisku Harrisa na bilecie w końcu się wyjaśnił, basista rzecz jasna nie śpiewał, jedynie wydawał rytmiczne dźwięki. Podczas tego kawałka popis dali wszyscy, jednak zdecydowanie największe wrażenie wywarł Byron na saksofonie (mimo, że to raczej klarnet jest jego domeną, grał na nim podczas drugiego i trzeciego utworu) oraz blogger Colligan na trąbce, zazwyczaj grający na wersji "kieszonkowej" , czyli pocket trumpet. Po owacjach na stojąco nie mogło obejść się bez sążnistego bisu , kolejnej dedykacji, tym razem dla Davisa, czyli nic innego jak po prostu... "Miles". Jednak to nie wszystko, gdyż muzycy spotkali się potem na jam sessions w Colloseum Jazz Cafe, w co nie do końca mogłam uwierzyć. A jednak jak się okazuje można grać w małym klubie w Polsce, na -jak to mawia Jan Ptaszyn Wróblewski- sesjach z powidłami, będąc światową gwiazdą.
Cóż to były za emocje! Ci, którzy przybyli na koncert, chyba do prawdy byli głodni światowej muzyki. Dostaliśmy dawkę na prawdę wysokiej jakości jazzu, a Jack udowodnił, że ma w sobie mnóstwo energii i ogień wciąż płonie. Co tu dużo mówić,"chłopaki" po prostu dali popalić. Wydaje mi się, że dzięki temu koncertowi gorycz związana z odwołaniem Colemana jakoś znacznie zmalała...
Wzorem samego lidera pozwolę sobie najpierw przedstawić skład zespołu. Na scenie jako pierwszy pojawił się Don Byron na klarnecie i saksofonie. Oryginalnie w projekcie udział bierze Rudresh Mahanthappa, jednak ma on równolegle inne kolaboracje. Kolejną zamianą jest Marvin Sewell na gitarze elektrycznej zamiast Davida Fiuczyńskiego. Dalej już regularnie: Jerome Harris na gitarze basowej oraz George Colligan na fortepianie, keyboardzie i trąbce. Ostatni jegomość jest również autorem bloga jazztruth, którego z tego miejsca polecam poczytać w wolnym czasie.
Oczywiście za bębnami zasiadł DeJohnette świętujący w tym roku swoje 70te urodziny. Wszystkie kompozycje, a było ich pięć, są jego autorstwa. Koncert rozpoczęliśmy od wysłuchania "Blue" oryginalnie wykonywanym w trio z Davem Hollandem i Johnem Abercrombie, znaleźć można go na płycie Gateway 2 wydanej przez ECM. Była to szansa na przestawienie się kolejno artystów poprzez krótkie solówki. Następny kawałek to odświeżony "One for Eric", a dedykowany jest prawdopodobnie Ericowi Dolphy'emu. Pochodzi z płyty Special Edition, rocznik '79. Tutaj artyści mieli trochę więcej miejsca na sola, jednak zanim zaczęli, Jack pobiegł przebrać się w koszulę...co oczywiście wszyscy mu wybaczyli. To właśnie ten utwór słychać w tle w najpierwszym z pierwszych filmów na You Tube i Vimeo , gdzie DeJohnette przedstawia cały projekt. "Tango Arfican" zaczęło się bardzo spokojnie, samotnym dźwiękiem gitary elektrycznej. Nikt się chyba nie spodziewał jak zawrotne tempo osiągnie ten numer na koniec. Chwila oddechu po pierwszej części trwającej blisko godzinę ( mimo, że to tylko 3 tytuły) i kolejna kompozycja pt. "Soulful Ballad", podobnie jak poprzednia, z płyty "Music We Are" przy nagraniu której brali udział John Patitucci i Danilo Perez. Na koniec zabrzmiał " Ahmad the terrible", oczywiście domyślamy się, że chodzi tu o Ahmada Jamala, który to znowuż obchodzi 86 urodziny. Zagadkowy termin "wokal" przy nazwisku Harrisa na bilecie w końcu się wyjaśnił, basista rzecz jasna nie śpiewał, jedynie wydawał rytmiczne dźwięki. Podczas tego kawałka popis dali wszyscy, jednak zdecydowanie największe wrażenie wywarł Byron na saksofonie (mimo, że to raczej klarnet jest jego domeną, grał na nim podczas drugiego i trzeciego utworu) oraz blogger Colligan na trąbce, zazwyczaj grający na wersji "kieszonkowej" , czyli pocket trumpet. Po owacjach na stojąco nie mogło obejść się bez sążnistego bisu , kolejnej dedykacji, tym razem dla Davisa, czyli nic innego jak po prostu... "Miles". Jednak to nie wszystko, gdyż muzycy spotkali się potem na jam sessions w Colloseum Jazz Cafe, w co nie do końca mogłam uwierzyć. A jednak jak się okazuje można grać w małym klubie w Polsce, na -jak to mawia Jan Ptaszyn Wróblewski- sesjach z powidłami, będąc światową gwiazdą.
Cóż to były za emocje! Ci, którzy przybyli na koncert, chyba do prawdy byli głodni światowej muzyki. Dostaliśmy dawkę na prawdę wysokiej jakości jazzu, a Jack udowodnił, że ma w sobie mnóstwo energii i ogień wciąż płonie. Co tu dużo mówić,"chłopaki" po prostu dali popalić. Wydaje mi się, że dzięki temu koncertowi gorycz związana z odwołaniem Colemana jakoś znacznie zmalała...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz