niedziela, 13 kwietnia 2014

JnO - Cincotti/Akinmusire/Garret

Siódmy dzień festiwalu był iście amerykański i tak jak same Stany Zjednoczone, zarówno zachwycający, jak i wkurzający. Miks wokalistyki męskiej, młodego nowoczesnego jazzu oraz tego bardziej dojrzałego, miał pewnie pokazać jak bardzo skomplikowanym i złożonym zjawiskiem jest jazz. Czy się udało?

Pierwszą gwiazdą wieczoru był Peter Cincotti, amerykański kompozytor, pianista i wokalista o włoskich korzeniach, przedstawiciel sceny nowojorskiej. W swoich nowych kompozycjach, które głównie prezentował, był niestety boleśnie maistreamowy. Owszem, można było się spodziewać jakiego rodzaju muzyka to będzie, ale darujmy sobie eufemizmy w stylu „otworzenie się na szersze grono odbiorców” i po prostu powiedzmy bez ogródek „swoisty pop”. Koncert jednak, sam w sobie nie był zły. Artysta w swoją grę i śpiew wkładał całe serce, był przy tym naturalny i unikał zbytniego aktorskiego efekciarstwa, jedynie dodawał didaskalia do każdego utworu. Owacje na stojąco są chyba najlepszym dowodem na to, że publika była wniebowzięta. Myślę jednak, że to wydarzenie lepiej by się sprawdziło, gdyby było autonomiczne i nie podlegało festiwalowej koncepcji. Choć rozumiem chęć pokazywania jazzu w różnych odsłonach, to niestety nowa muzyka Petera Cincotti’ego wypadła już za jazzową orbitę i zbliżyła się nieco do stylistyki „Tańca z gwiazdami”. 


fot. Joanna Stoga
Zupełnie innych doznań przysporzył Ambrose Akinmusire Quintet. Ich występ na JnO był pierwszym punktem na trasie po Europie i jak sam trębacz powiedział, nie mógł sobie wyobrazić lepszego miejsca, żeby ją zacząć. (W Polsce można go było jeszcze usłyszeć 12.04 w Poznaniu).  Ten zdolny „cat” wypracował swój własny awangardowy język w graniu, ale nie osiada na laurach i nie przestaje poszukiwać nowych historii do opowiadania. Wydawanie w prestiżowej Blue Note w końcu nie tylko nobilituje, ale i zobowiązuje. Tego dnia było po trochu wszystkiego. Kilka kawałków  z „The Imagined Savior is Far Easier To Paint”, jak „Vartha” czy „As we fight” , utwór „Regret no more” przypomniał o albumie „When The Heart Emerges Glistening” a taże pojawił się zupełnie nowy materiał , nie nagrany jeszcze w studio. Szkoda jedynie, że zespół musiał się spieszyć, i nie mógł do końca wybrzmieć w pełni, bo zaraz na scenę miał wejść Kenny Garret, i tak już prawie dwie godziny później niż planowano.

fot. Joanna Stoga
Późna pora, zmęczenie, wyeksploatowana percepcja sprawiły, że u wielu pojawiły się momenty kryzysowe, jednak Kenny Garret Quintet nie pozwolił zasnąć. Wyśmienite solówki leadera, etniczne zabarwienie perkusjonaliami i śpiewem, gęstwina dźwięków, porywające tempo, wszystko wspaniale wyważone. Tego nie można było przegapić. Sam koncert był świetny, choć większość pewnie najbardziej zapamięta  słynny ich już numer z milionem bisów. Utwór „Happy people” najpierw rozkołysał publikę we wspólnym śpiewaniu, potem wyrwał foteli, a na końcu porwał a scenę do tańca. Sami muzycy chyba nie spodziewali się takiego odbioru, ani tego, że będą… beat-boxować i rapować. Nie na każdym koncercie przecież się tak zdarza, że nie tylko publiczność, ale też członkowie zespołu, wyjmują smartphony i nagrywają to, co dzieje się na scenie. Główny motyw rozbrzmiewał jeszcze w hallu za sprawą zachwyconej i w pełni usatysfakcjonowanej publiki. O tym wydarzeniu, na pewno jeszcze długo się będzie mówiło.
Niestety na Macieja Fortunę w „Rurze” już nie dałam rady dotrzeć, ale gratuluje wytrwałym, którzy o 2. w nocy nie mieli jeszcze dość oraz samemu trębaczowi, który był zmuszony tak późno grać. Przy okazji apeluję do organizatorów aby trzymali się ram czasowych, które sami założyli, wyjdzie to na dobre publice, artystom i obsłudze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz