Czasami,
kiedy przychodzi pisać o tak wielkich osobistościach jak Charles Lloyd, to aż
drżą ręce. W jaki sposób przekazać wrażenia z koncertu, po którym brakuje słów?
Niezwykle to trudne zadanie, szczególnie, że emocje po takich wieczorach szybko
nie opadają. Finał jubileuszowej dziesiątej edycji Jazztopadu to było
niewątpliwie wydarzenie przez wielkie W.
To, co jest
wyróżnikiem festiwalu, to utwory pisane specjalnie na tę okazję. Większość
artystów zawsze przywozi ze sobą premierowe kompozycje, jednak, gdy przychodzi
o spełnienie takiej prośby przez wielką gwiazdę, to może być problematyczne.
Sam Lloyd był zdziwiony, że dał się namówić na napisanie suity, bo jak mówi,
normalnie nie robi takich rzeczy. Tym bardziej uczyniło to wczorajszy koncert unikatowym.
Jazztopad znany jest również, ze swojej otwartości na różne strony świata. Premiera
„Wild Man Dance Suite” okraszona była bałkańskimi wpływami, gdyż wśród
standardowych instrumentów w sekstecie Lloyda znalazła się np. lira, którą
oczarowywał słuchaczy, pochodzący z Grecji Socratis Sinopoulos. Na cymbałach dawał popisy Węgier Miklós
Lukács, również sięgający w swej muzyce do tradycji bałkańskich. Ci dwaj
artyści stanowili niezwykle ciekawą ramę do obrazu malowanego przez Lloyda, przy
pomocy rzecz jasna saksofonu oraz fletu poprzecznego i klarnetu podczas bisu.
Czasami mistrz sięgał po marakasy, czy grzechotki, by wraz z perkusistą Geraldem
Cleaverem szeleścić gdzieś z głębi. Moje serce zdobył niezwykle utalentowany pianista,
kolejny Gerald w zespole, tym razem Clayton. Człowiek o stu wyrazach twarzy,
który świetnie potrafi wyczuć nastrój utworu i dostosować się do niego, ale
także daje się ponieść improwizacji – całym sobą. Basowe pochody kontrabasu
zawdzięczaliśmy Joe Sandersowi, współpracującemu zresztą z Claytonem w trio.
Wszyscy muzycy zagrali po prostu bezbłędnie i wydawało się, że każdy dźwięk, jaki
wydobywają ze swoich instrumentów jest mocny, czysty i nieprzypadkowy. Koncert
nie był przegadany, wrażenia dozowane były w odpowiednich proporcjach. Każdy
miał czas na swoje solówki, ale chyba najbardziej wbiła się w pamięć ta, kiedy
Lukács i Clayton improwizowali wspólnie. Dodatkową atrakcją były tańce Lloyda, jego
charakterystyczne gwałtowne ruchy, albo pojedyncze dźwięki czy słowa, które
wykrzykiwał. To są między innymi właśnie te smaczki, które na długo zapadają w
pamięć.
Po takim koncercie z pewnością trzeba odetchnąć i jeszcze kilka dni, czy nawet tygodni go przeżywać. W tym czasie chyba lepiej odpuścić sobie na chwile inne wydarzenia, aby smak po wczorajszej uczcie pozostał jak najdłużej, gdyż to był jazz na najwyższym poziomie. Lloyd chyba polubił Wrocław, bo trzy lata temu również pozdrawiał publiczność ze sceny Filharmonii Wrocławskiej, zatem miejmy nadzieję, że szybko do nas wróci i jak to ma w zwyczaju, wbije wszystkich w fotel.
Po takim koncercie z pewnością trzeba odetchnąć i jeszcze kilka dni, czy nawet tygodni go przeżywać. W tym czasie chyba lepiej odpuścić sobie na chwile inne wydarzenia, aby smak po wczorajszej uczcie pozostał jak najdłużej, gdyż to był jazz na najwyższym poziomie. Lloyd chyba polubił Wrocław, bo trzy lata temu również pozdrawiał publiczność ze sceny Filharmonii Wrocławskiej, zatem miejmy nadzieję, że szybko do nas wróci i jak to ma w zwyczaju, wbije wszystkich w fotel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz